wtorek, 24 czerwca 2014

Najtrudniejszy... drugi krok. 5 sposobów na walkę z fit-nudą

U mnie lekki zastój. Końcówka ostatniej sesji na licencjacie i zdrowotne problemy w rodzinie skutecznie odwróciły moją uwagę od treningów, ale czasem tak niestety bywa. Są w życiu pewne priorytety, są w życiu rzeczy, których się nie przeskoczy.
Czas na powrót do (prawie) codziennych ćwiczeń. Czas najwyższy!

Takie powroty są trudne. Niby się wie, jak to było, zanim się przestało ćwiczyć, brakuje motywacji, wkrada się nuda. Po pierwszym kroku jest euforia, ale to drugi krok dowodzi wytrwałości i konsekwencji w działaniu. Tę właśnie konsekwencję i wytrwałość mam zamiar wspomagać. A poniżej znajdziecie pięć pomysłów na to, jak można to zrobić.

Mrożony grecki jogurt - już jutro na drugie śniadanie :)
1. Poszukaj nowych przepisów / planu żywieniowego. Fit zaczyna się na talerzu, kończy na ćwiczeniach. Jesz ciągle to samo? Nie masz pomysłów na zdrowe dania? Dostęp do wiedzy jeszcze nigdy nie był tak łatwy, jak w dzisiejszych czasach. Szukaj, dopytuj się, działaj! Najgorsze, co można zrobić, to powrót do popełniania tych samych błędów. Eliminuj to, co niepotrzebne, a wprowadzaj to, co nowe i korzystne dla osiągnięcia Twoich celów.

2. Znajdź nowy trening. Stagnacja w ćwiczeniach nie tylko źle wpływa na samopoczucie, ale i na postępy. Nasze ciało przyzwyczaja się do danego wysiłku i po jakimś czasie ćwiczenia nie przynoszą takich efektów, jak na początku. Przejrzyj grafik siłowni, poszukaj nowości na youtubie. Nie bój się nowości! Mój ostatni hit? Szymon Gaś!

3. Podejmij wyzwanie. Nieważne, czy walczysz o -10 kilo, węższą talię, rzeźbę, zdrowe odżywianie - obierz konkretny cel i dąż do niego, najlepiej nie w pojedynkę. Poprzez obranie celu mam na myśli nie efekt, a działanie, poprzez które do tego efektu dojdziesz, a zatem: chcesz mieć jędrne pośladki? Dołącz do mojego wyzwania "Pupa na Mundial" ;) Chcesz mieć płaski brzuch? Znajdź dobry plan żywieniowy i trzymaj się go. Bądź swoim własnym "gestapo", pilnuj realizacji planu, odhaczaj dni w kalendarzu, pozbądź się tego, co mogłoby ci przeszkodzić. Fejsbuki i inne portale tego typu pozwalają łączyć się maniakom fitnessu i razem dążyć do osiągnięcia swoich celów. Ćwicząc samotnie będziesz bardziej narażony na niepowodzenie. W kupie raźniej!

Oj tak. Zdecydowanie jestem na tak.
4. Zainspiruj się. Moją ostatnią obsesją inspiracją jest brazylijski piłkarz Neymar. Ten brzuch. Mom, please! Oczywiście - jeśli żyje się z zawodowej gry, ćwiczenia to nieodłączna część każdego dnia, ale już nieraz widziałam dowody na to, że zwykli "śmiertelnicy" też mogą coś takiego wypracować. I zamierzam jednym z takich śmiertelników być. Bo jak nie my, to kto?

5. Fit ciuszki/akcesoria - eh, to zawsze działa. Bo przecież musisz się pokazać w swoich nowych spodenkach, topie albo butach... więc lecisz na trening. To najbardziej kosztowna alternatywa, ale również jedna z tych skutecznych, choć krótkofalowo. Nowy sprzęt może być lepszym wyborem. A może kettlebell? Mi marzy się ławeczka, którą dostał ostatnio mój braciszek, cudo.

Podsumowując - potrzeba powiewu świeżości! Dzisiaj znalazłam nowy przepis na kurczaka z truskawkami, wieczorkiem ukochane sztangi. Byle do przodu!

poniedziałek, 16 czerwca 2014

Pupa na Mundial - przykładowe ćwiczenia

Nagadałam się przedwczoraj o Pupie na Mundial, wyzwanie takie fajne, wow, wow...

Co z praktyką? Jakie ćwiczenia wybrać? W jakiej ilości? Z czym ćwiczyć? Pomyślałam, że fajnie byłoby umieścić tu odpowiedzi na powyższe pytania, żeby bardziej skutecznie zachęcić Was do przyłączenia się do zmagań o pupę jak dwie piłki brazuca, podczas gdy reszta świata zmaga się z kolejnym piwem leżąc przed telewizorem :)

Co z praktyką?
Najlepiej te ćwiczenia dołączyć do większego treningu, połączyć z tym, co robicie zazwyczaj. W moim przypadku będzie to dziś jeden z zestawów, które zmontowałam łącząc ulubione ćwiczenia z YT (Blogilates, Ewa, Tiffany i FitnessBlender). Na koniec włączam utwór, który akurat chodzi mi po głowie (dzisiaj będzie to wszechobecne "ole oleee ole olaaa") i robię serię brzuszków. Ćwiczenia na pupcię wplotę do treningu przed brzuchami - tak, żeby ciało było już rozgrzane, a brzuszki nadal były na końcu :)

Jakie ćwiczenia wybrać? W jakiej ilości?
Jak dotąd nigdy nie nagrywałam ćwiczeń (tj. siebie ćwiczącej), ponieważ nie uważam się za osobę wystarczająco kompetentną, by to zrobić; przede wszystkim nie chcę brać odpowiedzialności za to, że w którymś z powtórzeń wykonam dane ćwiczenie nieprawidłowo i wpłynie to negatywnie na Wasz trening. Inaczej ma się sprawa ze zdjęciami, które wstawiam poniżej z opisem i wskazówkami.
Mam wrażenie, że pokazanie samych zdjęć nikogo nie zachęci, a w szczególności dlatego, że każdy się już na pewno z nimi zetknął, więc dołączam do nich brazylijsko-mundialową playlistę, która idealnie nada się na podkład muzyczny do tego treningu, umili ćwiczenia oraz nada tempo i odpowiednią ilość powtórzeń :)

Z czym ćwiczyć?
Do wykonania ćwiczeń potrzebne są:
- kettlebell LUB plecak naładowany książkami o wadze 6-8kg
- obciążniki na kostki LUB hantelki minimum 1,5kg
- piłka szwajcarska (jeśli nie macie - róbcie ćwiczenie na podłodze w tzw. "planku")
- mata lub kawałek dywanu ;)
Bardzo ważną rolę pełnią tu wszelkiego rodzaju obciążenia. Robiąc ćwiczenia z obciążeniem osiągniecie o wiele lepsze rezultaty w szybszym tempie!

Odsyłam Was do playlisty (której z niewiadomych powodów nie mogę tu wstawić)


Pamiętajcie o rozgrzewce!!!
Przed rozpoczęciem nałóżcie na nogi obciążniki, przygotujcie inne akcesoria i zapoznajcie się z ćwiczeniami, żeby nie tracić na to czasu później.

1. Podnoszenie nogi w górę w klęku podpartym + puls 
Wersja dla tych, którzy nie mają obciążników - jak widać, hantla jest niezłym substytutem.
Przy pulsie nie opuszczamy nogi niżej niż kąt 90 stopni
i próbujemy w szybkim tempie podnieść nogę jeszcze wyżej.
Pracuj pośladkiem, nie wymachem nogi!

2. Przysiady z kettlebellem + puls
Plecy proste, kolana nad stopami, ręce pracują.
Wygląda, jakbym siadała na tej piłce, ale tak nie jest!! ;)
Wyzwanie: puls w squacie!


3. Podnoszenie nogi na piłce szwajcarskiej
Im dalej piłka jest od bioder, tym trudniej.
Tak, w piłce brakuje trochę powietrza. ;)
Plecy proste, brzuch napięty,
ciało w jednej linii - przez tę piłkę niestety nie widać tego zbyt dobrze.

Proponuję przeplatać różne ćwiczenia w jednej piosence np. przez zwrotkę podnoszenie nóg w klęku podpartym, przez refren puls nogi w górze, a potem zmiana nogi, a na koniec, kiedy powtarza się refren, podnoszenie nóg bokiem - tzw. piesek ;)

Oprócz tych ćwiczeń istnieje tysiąc innych, takich jak wznos bioder leżąc (też można robić z obciążeniem na biodrach, tylko uważajcie na odcinek lędźwiowy), przysiady z podskokiem, wypady...

A teraz: wciskajcie play i dołączcie do mnie w walce o Pupę na Mundial!

Będę wdzięczna za wszelkie komentarze, a w nich sugestie, skargi, pochwały i inne zażalenia :)
(poza tym, w końcu odważyłam się umieścić jakiś zestaw ćwiczeń na tym blogu - liczę na wsparcie moralno-komentarzowe z Waszej strony!!!)

Zrobiłam podobny zestaw 2 godziny temu. Oj czuję, na czym siedzę!

Buziaki,
Marta

P.S. Miałam dodać ten wpis parę ładnych godzin temu, ale powstrzymał mnie od tego dość skutecznie mundialowy mecz drużyn z Niemiec <3 i Portugalii. Mundial - Marta: 4:0...

sobota, 14 czerwca 2014

Brazylijski mundial, brazylijskie pośladki - Pupa na Mundial

Być może przez ostatnie dni postanowiliście sprawdzić na własnej skórze, jak żyli jaskiniowcy, schowaliście się w ciemnej piwnicy bez dostępu do telewizji, internetu i jakichkolwiek innych środków przekazu i nie wiecie, że we czwartek zaczęła się największa futbolowa feta świata! Mundial w rytmie samby już trwa i dostarcza wielkiej dawki sportowych emocji już od pierwszego meczu (nie wspominając wczorajszej holenderskiej miazgi - przewidziałam to, ha! :D )

Jak na razie bilans mojego mundialu jest mizerny - we czwartek podczas meczu otwarcia pozwoliłam sobie na gigantyczne odstępstwo od diety i pochłonęłam 1,5 l piwa + kurczaki w domowej panierce... Z kolei wczoraj byłam na Orange Warsaw Festival i na otarcie łez po odwołaniu koncertu The Pretty Reckless, mojej muzycznej obsesji z czasów liceum, zjadłyśmy z koleżankami po gofrze z bitą śmietaną i frużeliną :)

Będzie wielkim niedopowiedzeniem, jesli powiem, że jestem z tego obrotu spraw niezadowolona.
W związku z tym postanowiłam podjąć wyzwanie, które odciągnie mnie od takich haniebnych praktyk i przy okazji poprawi kształty tu i ówdzie. Czas na to, aby zapracować na pupę na medal. Eee, to znaczy: na mundial.

Zasady mojego wyzwania są bardzo proste:

1. Codziennie, aż do dnia finału 13.07.2014 będę robić ćwiczenia na pośladki. Wybór zestawu dowolny, byle z obciążeniem - będę do tego używać obciążników na kostki i kettlebella 8kg - największe obciążenie, jakie mam w mieszkaniu :)

2. Zero piwa i innych fastfoodów aż do finału 13.07!



Podejmij ze mną wyzwanie, wyrzeźb sobie Pupę na Mundial!

W ramach tzw. metody samozamordyzmu będę co tydzień przygotowywać sprawozdanie z tego wyzwania i relacjonować postępy. Poza tym, będę sprawdzać, jak się ma sytuacja u Was!

A poza tym - jaki obstawiacie finał? Marzę o pojedynku Brazylia-Niemcy, moje serce będzie wtedy rozdarte między mojego przyszłego kochanka Neymara a reprezentację kraju, którego język uwielbiam (tak, wiem, ze to się leczy) :)

Buziaki,
Marta

P.S. Będę próbowała znaleźć fajny nowy szablon na bloga, więc nie zdziwcie się, jak zobaczycie nowy wygląd. Z góry przepraszam też za ewentualne przejściowe niedogodności z tym związane.

środa, 11 czerwca 2014

A może ciasteczko?

Dzisiaj krótko, jestem po 2 treningach i całym dniu nauki, padam na twarz. Trzymajcie kciuki jutro wieczorem :)

Wieczór.
Środek tygodnia, siedzisz w domu, uczysz się do egzaminu. Materiał nudny jak siedem nieszczęść, po kilku godzinach wkuwania trudno o koncentrację, ale próbujesz się skupić.

I wtedy nagle czujesz, jak się zbliża...

Chęć na ciasteczko.

Jak powiedział kiedyś pewien mądry człowiek, nothing tastes as good as fit feels.
Ale co wtedy, gdy nasz mózg przytacza poniższy argument?


Cóż, wtedy nie pozostaje nic innego, jak oszukać nasz mózg.
Co jest "słodkie, a dobre"?

- owoce (bez dodatku bitej śmietany ;) )
- gorzka czekolada - zjedz jeden albo dwa kawałki, nie pół tabliczki :D
- wodne/jogurtowe lody domowej roboty - mroziliście Danonki jako dzieci? Czas sobie to przypomnieć :)
- domowe ciasto - 1 kawałek i niech to nie będzie beza... ostatnio robiłam sernik truskawkowy, pycha!
- kisiel - najgorszy nie jest, a słodki że hej.

Jako że zapobiegawczo pozbyłam się wszelkiego co słodkie z kuchni, poratował mnie dzisiaj współlokator, częstując mnie kawałkiem czekolady o smaku chili - polecam! 

Pilnuj, żeby takie "wyskoki" nie zdarzały się częściej niż 1, najwyżej 2 razy w tygodniu. Najważniejsze, żeby nie stracić umiaru. Umiar we wszystkim!

Buziaki,
Marta

P.S. Veturilo dostaje ode mnie karnego... akhym. Nie dość, że na stacji gdzie powinno być rowerów od groma było ich 0, a jak już przeszłam do kolejnej stacji i udało mi się jakiś wypożyczyć, to kwiczał co 5 metrów jak zarzynana świnia. Koniec tego, czas przywieźć z domu mój własny rower!

niedziela, 8 czerwca 2014

#my girls , czyli Ewa i dziewczyny w akcji

Ewa dziękuje za wspólne pobicie rekordu
Wielkie gratulacje dla Ewy Chodakowskiej! Dziewczyna ma fanów, ma hejterów, ale robi swoje - i to jak!
Treningi z nią twarzą w twarz to czysta przyjemność. Już drugi raz miałam okazję widzieć ją na żywo w akcji i pomimo tego, że troszkę mnie mdli, kiedy słodzi (moja reakcja na jej "wspaniale-bosko! jestem z każdą z was! cudownie ćwiczysz!": Dajcie kubeł, będę rzygać tęczą...).

Lefteris, mąż Ewy, ma wspaniały sposób na prowadzenie ćwiczeń. Właściwie nie wiesz, co się dzieje, a tu nagle po treningu. Jest dużo zabawy, dynamiki, innymi słowy: trening funkcjonalny pełną parą. No i te jego teksty "move your pupa!"; w pewnym momencie nie mogłam ćwiczyć ze śmiechu :P

Wisienką na torcie był oczywiście Tomek, którego styl treningu odpowiada mi najbardziej. Nie ma, że boli - jedziemy! W dodatku świetna, mocna muzyka. No i ta klata. Pamiętam, jak na pierwszym treningu z nim kazał nam robić brzuszki, stanął dokładnie nade mną i krzyknął do mnie "DAWAJ!!!". Nigdy w życiu nie robiłam lepszych brzuszków.

Pełny uśmiech po 3 treningach :)
Jak teraz sobie o tym myślę, to głównym powodem, dla którego udałam się na wczorajszy event, to właśnie możliwość treningu z Lefterisem i Tomkiem, a nie z Boginią Ewą. Hmm.

To, co ucieszyło mnie najbardziej, to liczna obecność panów na tym evencie. Może w tym kierunku powinna teraz udać się Ewa - podnieść z kanap i panów. A może zrobi to Tomek? Moim marzeniem jest wziąć udział w treningu pełnym i babeczek, i facetów. Wszyscy razem. To dopiero byłby power! (może nawet mój M by się przekonał..?)

Dzisiaj, z przykrością stwierdzam - zero zakwasów ani bólu mięśni, a po ostatnim maratonie z Ewą nie mogłam wchodzić po schodach przez 3 dni. Ale to było w grudniu 2013 - najwyraźniej forma poszła w górę przez te pół roku :) Za to na moich plecach i ramionach objawiła się tzw. opalenizna rolnika - nie przewidziałam, że taki biały człowiek jak ja ma szansę się opalić przez kilka chwil na świeżym powietrzu. Od dziś smaruję się przed każdym wyjściem z domu, amen.

Moje zdjęcie z Ewą w grudniu 2013
(i moje długie blond włosy)
Ewa obiecała, że spotkamy się za rok, jeśli ktoś zdoła w ciągu roku pobić nasz rekord. Mam nadzieję, że takie wydarzenie zostanie zorganizowane nawet jeśli się tak nie stanie. Okej, rekord Guinessa pobity. Ale chyba nikt nawet nie udaje, że o to chodziło w tym całym ambarasie. Bo przecież najważniejsze jest to, że w jednym miejscu zbierają się tysiące, dosłownie tysiące dziewczyn takich jak Ty, dających z siebie wszystko, śmiejących się i czerpiących przyjemność z ćwiczeń. Nie ma nic bardziej napędzającego do działania niż taki widok. 

Przy okazji - wspaniała reklama dla Adidasa, gratulacje dla działu PR w tej firmie. Prawie mnie przekonali, żeby zainwestować parę groszy w pamiątkową koszulkę. Prawie. Nie za 100 zł, drogi Adidasie. Krój mało uniwersalny, lepiej było zrobić koszulki na ramiączkach niż T-shirty.

Jeśli w tym roku zabrakło Cię na pobijaniu rekordu Guinessa, zachęcam do wzięcia udziału w tym wydarzeniu w przyszłości. Wszystkie tego typu inicjatywy są po prostu niesamowite i koniecznie, ale to koniecznie trzeba brać w nich udział! Trzymam kciuki i zazdroszczę wszystkim, którzy dzisiaj na Stadionie Narodowym bawią się z Reebokiem, miałam zamiar się tam udać, ale plany naukowe wymusiły na mnie wybór między Ewą a Reebokiem. Cóż, może za rok uda się obskoczyć wszystko :)

Buziaki,
Marta

sobota, 7 czerwca 2014

Śniadanie nad Śniadania - jajka po benedyktyńsku ze szparagami

Śniadanie królów! Śniadanie mistrzów! Śniadanie nad śniadania! Śniadanie, po którym sens jadania posiłków innych niż śniadania znika bezpamiętnie!

No dobra, może przesadziłam z tym ostatnim. Ale naprawdę, uwierzcie mi - to śniadanie jest tego warte.

Z tytułu dzisiejszego treningu z Ewą Ch. i próby pobicia rekordu Guinessa postanowiłam zrobić porządne śniadanie, które da mi energię i pozytywnie nastroi mnie na resztę dnia. Miały to być placki, które opisywałam wcześniej na łamach tego bloga, ale gdy zobaczyłam szparagi (przeznaczone wprawdzie na obiad, no ale cóż poradzić), przypomniałam sobie o przepisie na Kwestii Smaku, moim numerze 1 wśród polskich kulinarnych blogów. Sos holenderski pominęłam z tytułu jego wybitnej kaloryczności, ale zastąpiłam go piklami z limonki z odrobinką jogurtu. No dobra, być może był to majonez. Ale tylko odrobina. :)

Nie bójcie się jajek po benedyktyńsku! To najrzadziej wykorzystywany sposób na obróbkę surowych jaj, za to jajka wychodzą bardzo delikatne i mięciutkie, mi przypominają mozarellę z płynnym żółtkiem w środku. Za pierwszym razem takie jajko faktycznie może nie wyjść, ale warto poświęcić 1-2 jajka w celach treningowych :)

Jajka po benedyktyńsku ze szparagami (porcja dla 1 osoby, czas przygotowania: 15 minut, ok. 350 kcal)

Składniki:
- szparagi (6-8 sztuk, w zależności od preferencji)
- łyżka octu
- 2 jajka
opcjonalnie:
- łyżeczka pikli o dowolnym smaku
- łyżeczka majonezu/jogurtu

Szparagi ugotować na parze (czas gotowania: 5 minut). W międzyczasie doprowadzić wodę na jajka do wrzenia (4cm wody), dodać łyżkę octu (jest kluczowa, wspomaga ścinanie białek, bez niej się nie uda). Gdy woda się zagotuje, zmniejszyć ogień tak, by woda przestała "bulgotać". Do miski rozbić 1 jajko, delikatnie wlać jajko do garnka. Ja robię to tak, że jajko wylewam przy samej krawędzi garnka i od razu delikatnie zagarniam łyżką białko tak, by otoczyło żółtko. Należy w ten sposób "zagarniać białko", aż widać, że sytuacja jest stabilna i jajko się uformowało. Wtedy można wbić drugie jajko na drugi koniec garnka i postępować analogicznie. Od momentu włożenia jajka do wrzącej wody liczyć równo 2,5 minuty, po czym jajko należy wyjąć łyżką cedzakową na talerz. Wyjąć szparagi, ewentualnie dorobić dip w postaci pikli z jogurtem/majonezem.

SMACZNEGO! I mam nadzieję, że wszystkich z Warszawy zobaczę dzisiaj o 14.15 na stadionie Legii :)

Buziaki,
Marta

piątek, 6 czerwca 2014

Lekcja medycyny sportowej + DIY: Izotonik domowej roboty

Nasze kochane Mamy wpajały nam z zaangażowaniem i pietyzmem, że chemia jest niedobra, be i fuj, a butelka wody to zdecydowanie lepszy wybór niż "kolorowe świństwo" w postaci izotoników.
Jak wiadomo, mama ma zawsze rację! Co nie znaczy, że w całości. Owszem, sklepowe napoje izotoniczne zawierają często sztuczne barwniki i substancje konserwujące. Jednakże jeżeli chodzi o wybór napoju na trening, to izotoniki są najlepszym wyborem.

Dlaczego? Śpieszę z wyjaśnieniem:
Izotoniki o wiele lepiej nawadniają organizm, ponieważ są lepiej przyswajane, a to zasługa identycznego ciśnienia osmotycznego, co w naszych płynach ustrojowych. Zawarta w izotonikach sól uzupełnia sole uciekające z organizmu w postaci potu. Wspomaganie odnowy mięśni jest kolejną zbawienną funkcją izotonicznych napojów.

Warto zwrócić uwagę na różnice między trzema typami płynów: hipotonikami, hipertonikami i izotonikami.

Powyżej widzimy, jak wygląda krew po spożyciu tych trzech typów płynów.

Hipertoniki (np. soki, słodkie napoje) powodują kurczenie się komórek i dlatego nie są dobrym wyborem w celu nawadniania. Mają dużą wartość energetyczną. Stosuje się je w trakcie bardzo wymagających treningów, np. biegów długodystansowych.

Izotoniki, czyli właśnie woda z solą, utrzymują komórki w tym samym kształcie, ze względu na identyczne ciśnienie osmotyczne jak nasze płyny ustrojowe. Szybko gasi pragnienie i uzupełnia elektrolity. Ich głównym celem jest nawadnianie; nie są energetyzujące. Stosuje się je przed, w trakcie i po wysiłku.

Hipotoniki z kolei powodują "puchnięcie" komórek. Mają niską zawartość soli i minerałów - a przynajmniej niższą niż izotoniki. Przykładem jest zwykła woda stołowa/mineralna. Zalecane są w krótkich przerwach pomiędzy wysiłkiem ze względu na utrzymywanie ilości elektrolitów i uzupełnianie energii.

Ja tam nie lubię mieć skurczonych komórek, a Wy? ;)

Wniosek? Odstawcie soczki, słodkie napoje i inne coca-cole, przerzućcie się na izotoniki i hipotoniki, w zależności od potrzeby.

Hipotoniki to dość prosta sprawa, jako że ich głównym przedstawicielem jest zwykła woda. Z izotonikami jest już o tyle gorzej, że ich cena jet zdecydowanie większa, a poza tym ich producenci dorzucają nam niechcianą chemię i barwniki. Postanowiłam przebrnąć przez ogrom przepisów na domowy izotonik zamieszczonych w każdym grańcu Internetów i wyłonić optymalną mieszankę.
Zdecydowałam się na przepis Barborki, biegającej Czeszki (http://ontherun.barborkas.cz/).

Domowy izotonik

- 10 ml soku z cytryny
- łyżeczka miodu
- duża szczypta soli
- 430 ml zimnej wody

Według części źródeł dobrym pomysłem jest przygotowanie tej mieszaniny wieczorem i zostawienie jej na noc, żeby wszystko się "przegryzło" - z tym, że nie można do tego użyć plastikowej butelki (weźcie dzbanek, a do plastikowej butelki przelejcie dopiero przed wyjściem na trening).

Minusem domowego izotoniku (izotonika? jak to się odmienia?! :) ) jest "tylko" niepewność, czy te domowe eksperymenty faktycznie mają ciśnienie osmotyczne równe temu w naszych płynach ustrojowych. Można się pocieszyć, że to i tak lepsze, niż sama woda, a na pewno 100 razy lepsze niż słodki soczek. Taki domowy izotonik jest dobry, kiedy chcemy przyoszczędzić albo nie mamy dostępu do sklepowych izotoników. Te mają z pewnością więcej minerałów niż domowa wersja.

Zachęcam do wypróbowania przepisu, może Was zaskoczyć - mnie zaskoczył bardzo pozytywnie!

Buziaki,
Marta

poniedziałek, 26 maja 2014

That awkward moment, czyli o tym, jak poczułam zmiany

Wytrwałość, wytrwałość i jeszcze raz wytrwałość!
"Wystarczy zacząć, a potem będzie trudno przestać ćwiczyć, na efekty nie trzeba długo czekać - wystarczy chwila, bla bla bla!
Każdy z nas tysiące razy słyszał cudowne rady, czytał mądre myśli i oglądał transformacje ludzi z beczek w topmodelki. O ile są one motywujące i zachęcające (patrz: zdjęcie po prawej), to nie mają nic wspólnego z praktyką.

Jaka jest praktyka?

Taka, że na trening poświęca się te parę godzin w tygodniu, stara się odżywiać dobrze, a efektów nie ma. Waga stoi, klata i bicek się nie pompują, pupa jak flak, ogólnie załamka.

Ostatnio (pomijając przygodę z Lean Out Mini Meal Plan, bo tu akurat widzę małe, ale mierzalne efekty) miałam właśnie taki okres regresu i zwątpienia. Może nie taki z rodzaju "po co mi to wszystko", ale może "tyle pracy, a tu nic się nie dzieje, muszę coś robić nie tak".

Okazuje się, że wszystko jest jak najbardziej tak. Siadam przed laptopem, biorę się do pisania maila, poprawiam rękaw koszulki. Hm. A to co takie napięte?
Chyba mięsień.
Jest.
Istnieje.
Hmm, tego jeszcze tu nie widziałam.

Okazuje się, że mój ukochany Power Pump nie idzie w las. W półtora miesiąca z dwóch flaczków powoli zaczynają się kształtować mocne ramiona. Nie to, że mi wyrósł biceps jak Pudzianowi, absolutnie, ale ramię jest napięte i zdecydowanie mniej flaczkowate. Oj, takie rzeczy bardzo miło się odkrywa. Czwartkowy Power Pump niniejszym dostaje +100 do fajności... Podobne sytuacje powtórzyły się z boczkami, kiedy pewnego dnia odkryłam, że zniknęły. Z szyją, że się wysmukliła. I tak dalej.

Odkryłam, że na mój poziom motywacji genialnie wpływa "odciążenie się" ze wszelkich możliwych oczekiwań. Nie stoję przed lustrem i nie czekam na cud, na to, że nagle wszystko zniknie. Robiłam tak, nie ukrywam. Bez sensu. I tak sama tego nie zauważę - chyba że poprzez porównanie zdjęć. Staram się po prostu robić swoje. Są efekty? Super, skaczę pod sufit. Nie ma? Trudno, ciało to ciało, nie ma się zmieniać szybko, bo to tylko spowoduje, że będzie mu łatwiej wrócić do poprzedniego stanu (efekt oj-oj!). Ma być mocne, ma być sprawne, silne, zdrowe. To jest cel.

Przestańcie się stresować, spinać, czekać na cud albo rzucać to wszystko w przysłowiową cholerę, "bo przecież nic to nie daje"... Cudów nie ma, jest praca, jest ŻYCIE! To nie Power Rangers, nie będzie transformacji w 3 sekundy, fajerwerków (i Zordona. a to akurat wielka szkoda). Jest tyle piękniejszych rzeczy niż czekanie. Na przykład działanie. I za to ostatnie trzymam kciuki!

Buziaki,
Marta

P.S. Złóżcie Mamom życzenia!
P.S.2. Rekord liczby postów w miesiącu POBITY!

Lean Out Mini Meal Plan by Cassey Ho: podsumowanie + tabelka kontrolna do pobrania

Cassey Ho - autorka planu
Zanim zdążyłam na dobre przyzwyczaić się do tego planu, to już się skończył. Tak jak pisałam, plan jest w 100% do zrobienia, krótki, lecz intensywny. Codziennie jadłam bataty, gotowane lub smażone białka z jajek, duszonego kurczaka i mnóstwo warzyw; nie byłam głodna ani osłabiona. Ważne jest tylko, żeby nie odpuścić i podporządkować się rozpisce posiłków w pełni, inaczej efektów nie będzie.

A właśnie, skoro już mowa o efektach... muszę przyznać, że podchodziłam nieco sceptycznie do ewentualnych rezultatów, aczkolwiek chciałam koniecznie wypróbować ten plan ze względu na pozytywną opinię żywieniowych planów Cassie. I moją wrodzoną ciekawość.




Efekty, które zaobserwowałam:
- lekkość
- mały ubytek wagowy (1 kg)
- ogólne wysmuklenie i ujędrnienie

Można więc powiedzieć z całą pewnością, że cel został osiągnięty, bo właśnie takie rezultaty obiecuje Cassey.

Minusy planu:
- monotonia (ale to tylko 7 dni!)
- brak niektórych składników (bataty nie są ogólnodostępnym warzywem, poza tymwiem, że nie wszyscy korzystają z whey, czyli serwatki białkowej, ale powiadam, opłaca się!)

Ostatnia uwaga ode mnie: nie stosujcie planu dłużej niż 7 dni, nie ma to sensu. To nie jest dobry plan redukcji wagi w długim okresie czasowym. Sprawdzi się za to np. przed wyjazdem na tzw. "leżing, smażing, plażing" lub imprezą, na której chcecie być piękne i smukłe - tylko pamiętajcie, że trzeba zacząć tydzień wcześniej :D Warto jednak do codziennej diety wprowadzić elementy planu Cassey, a przede wszystkim regularne posiłki, picie dużej ilości wody, gotowanie na parze, owsiankowe ciasteczka, które opisywałam ostatnio i bataty (moja nowa żywieniowa obsesja!).

Odsyłam Was na stronę na stronie www.blogilates.com do artykułu Cassey z całą rozpiską posiłków oraz potrzebnymi wyjaśnieniami autorki. Przydatne mogą być również wpisy innych dziewczyn w komentarzach pod artykułem. KLIK!

Do posta dołączam tabelkę kontrolną w Excelu, który ułatwi wam samokontrolę, sprawdzanie posiłków i pomoże zaplanować zakupy. Możecie ją pobrać TUTAJ. Jeśli pobraliście tabelkę, bardzo proszę o komentarz z listą pochwał/skarg/zażaleń :)

Na pewno jeszcze będę wracać do tego planu - małe wysmuklanie raz na półtora miesiąca na pewno mi nie zaszkodzi.

P.S. Z rowerku dzisiaj nici, nad Warszawą kłębią się ciemne chmury, grzmi i się błyska. Idealna pogoda do nauki :)

Buziaki,
Marta

czwartek, 22 maja 2014

Śniadnie - "Wielkie Jajo Sadzone" - Lean Out Mini Meal Plan

Zgodnie z zapowiedzią przejdę przez wszystkie posiłki z Lean Out Mini Meal Plan i zaprezentuję Wam przykładowe propozycje podania składników przypisanych daniom przez Cassey.

W nawiązaniu do tytułu: niech ktoś teraz spróbuje zaprzeczyć - czy to z tej perspektywy nie wygląda jak wielkie sadzone jajo?!

Na dobry początek powiem, że chyba przestanę jeść cokolwiek innego na śniadanie. Myślałam, że będzie to jedna wielka porażka - bo jak niby babeczka ma się sama skleić i trzymać kupy?! Okazuje się, zresztą po raz kolejny, że banan stanowi remedium na wszystkie bolączki. Smak jest rewelacyjny - a do tego całe mieszkanie cudnie pachnie!

Śniadanie z Lean Out Mini Meal Plan

Składniki:
- szklanka białek z jaj kurzych (ok. 6 białek)
- pół szklanki płatków owsianych (lepiej klasycznych niż tych przetworzonych)
- pół banana (im bardziej dojrzały, tym lepiej)

Wykonanie:
1. Nagrzać piekarnik do 150 stopni.
2. Z banana zrobić widelcem miazgę i dokładnie wymieszać z płatkami, aż zrobi się papka.
3. Wyżej wspomnianą papkę włożyć do foremki na muffiny (używam niezawodnych ikeowych) i wstawić do piekarnika, ustawić timer na 10 minut
4. Gdy zadzwoni timer, usmażyć białko z odrobinką tłuszczu (najlepiej nie masła i nie oleju roślinnego, wspominałam już na łamach tego bloga o takim dobrodziejstwie jak olej kokosowy albo ghee). Używam do tego patelni naleśnikowej, bo robi się wtedy płaska, zwarta masa.
5. Wyjąć babeczkę z piekarnika i ułożyć na usmażonym białku, tak jak na zdjęciu.

Oczywiście to tylko luźna propozycja śniadania według Lean Out Mini Plan, każdy może mieszać składniki inaczej. Słyszałam, że można zmieszać wszystko razem, wstawić do piekarnika i też smakuje nieźle - chyba będę musiała przetestować i tę wersję. Dzisiaj przed wyjściem do klubu zjadłam białko, a babeczkę pałaszowałam w tramwaju...

Całość ma ok. 430 kalorii. To całkiem sporo, ale dzięki temu będziecie mieli siłę na cały dzień. Dużo węglowodanów (babeczka) plus białko to paliwo na długi czas - w moim przypadku na poranny trening.


Odnośnie płatków owsianych - lepiej zrobić babeczkę z nieprzetworzonych płatków - dzięki temu nasz organizm troszkę bardziej się pomęczy i spali więcej podczas trawienia. Unikamy "ekspresowych", "przetworzonych" i (notabene) "fit". Babeczki da się zrobić i z jednych i z drugich płatków, różnicy kalorycznej ani składnikowej prawie nie ma, chodzi tylko o trawienie i spalanie, lepszy metabolizm i te sprawy.

Co zrobić z żółtkami? Po dwóch dniach będziecie ich mieli wystarczająco dużo, żeby zrobić 1,5 litra ajerkoniaku. Ładnie zapakować i dać Mamie z okazji Dnia Kobiet! Moja bardzo się ucieszyła.

Mam nadzieję, że wypróbujecie ten przepis, serdecznie polecam, a już w szczególności wszystkich, którzy mają ochotę podjąć się Lean Out Mini Meal Planu, ale boją się, czy przeżyją! :)

Buziaki,
Marta

Z życia (siłowni) wzięte

Pamiętacie tego mema z Nedem Starkiem, którego wstawiłam gdzieś koło połowy maja w poście o realizacji postanowień noworocznych? Pewnie nie - w takim razie małe przypomnienie po lewej. Po co? Odpowiedź poniżej.

Jak w każdy czwartek pojawiłam się punktualnie o 7.50 w klubie, zbiegam po schodach, truchtam do recepcji a tu... kolejka.

Kiedy jest kolejka do recepcji... o 8 rano... to wiedz, że coś się dzieje. Śpieszę z tłumaczeniem mojego zdziwienia - to nie była zwykła kolejka, składająca się z ludzi, którzy dają kartę członkowską, biorą kluczyk i idą działać. Nie, to była dość pokaźna kolejka ludzi stojących celem zakupienia tych karnetów. Moja pierwsza myśl - "Brace yourselves", tylko z inną końcówką: "people-who-desperately-want-to-get-in-shape-before-summer are coming".
No no, moi kochani. Na takie numery to był czas w marcu. Był czas w kwietniu. Był początek maja. Ale 22 maja? Niecałe 1,5 miesiąca do wakacji? Trzymam kciuki, ale nie wiem, co Wy zamierzacie rzeźbić. Dosłownie.

Biorę kluczyk i zmierzam do szatni. Tłumy dzikie jak na Marszałkowskiej w porze lunchu, przejść się nie da. Wchodzę na salę, nie mam gdzie stepu i sztangi wcisnąć, o kontrolowaniu postawy w lustrze lepiej nie wspominać.

Nie zrozumcie mnie źle - bardzo się cieszę, że więcej ludzi ćwiczy, że jednak w jakimś momencie przypominamy sobie o aktywności fizycznej, bomba, super, ekstra. Tylko dlaczego wyłącznie sezonowo i wyłącznie po to, żeby móc dobrze wyglądać w kostiumie kąpielowym?
(Aha, odnośnie tego ostatniego - patrz grafika po prawej)

Ciekawe, co będzie w lipcu. Wszyscy "sezonowi" zrezygnują, bo będzie już za późno, więc lepiej pójść na to piwo nad Wisłą i poleżeć w słońcu, z tłuszczem na brzuchu, który jakoś magicznie nie zniknął od samego nabycia karnetu?
Oby nie. Trzymam za Was kciuki, Sezonowcy.

Ćwiczenia się skończyły, było fantastycznie - jak zwykle u Gosi we czwartki rano. Odkładam sprzęt, wychodzę z klubu. Świeci słońce, wsiadam na rower, jadę do domu. Jest cudnie.

Do ćwiczeń!
Buziaki,
Marta

Walka + Lean Out Mini Meal Plan

Finalne etapy oddawania pracy licencjackiej, wyścig po praktyki wakacyjne i ogólny rozgardiasz w moim życiu znowu sprawił, że przez 11 (!) dni nic się tu nie pojawiło.

Zgodnie z majowym planem realizuję wyzwanie pt. 15 treningów w maju i jestem na dobrej drodze, brakuje jeszcze 3.

Dodatkowo od poniedziałku testuję 7-dniowy program żywieniowy Cassey Ho Lean Out Mini Meal Plan. Muszę przyznać, że idzie zaskakująco łatwo, spodziewałam się dużych problemów techniczno-gastronomiczno-smakowych, ale plan jest  w 100% do zrobienia, bardzo przyjemny, a po trzech dniach już czuję różnicę w tym, jak się czuję - czekam na efekty mierzalne w lustrze ;)

Pogoda sprzyja wysiłkowi fizycznemu na świeżym powietrzu, korzystajcie, póki mamy piękne słońce. Przedwczoraj zrobiłam użytek z konta w Veturilo po raz pierwszy od długiego czasu i na uczelnię pojechałam rowerem. Wspaniała sprawa, polecam gorąco!!! Nawet Zumba musiała ustąpić wczoraj rowerowi - a rzadko kiedy Zumba musi czemukolwiek ustępować, to już o czymś świadczy!
Dzisiaj z kolei połączyłam "przyjemne z przyjemnym", bo z moich ukochanych ćwiczeń pt. latanie ze sztangami, czyli Power Pump, też wróciłam nieco rozklekotanym Veturilo (przy okazji dowiadując się, po co przy wypożyczeniu podawany jest pin roweru i dlaczego przydaje się go zapisać, żeby później nie musieć dzwonić na infolinię; tak czy siak - wszystko odbyło się przyjemnie i bezproblemowo).

Ten wpis miał się pojawić wczoraj, ale - jak widać - trochę mi nie wyszło. Zahaczyłam jeszcze tzw. "odchamianie" na Kolacji dla głupca - jesli jeszcze nie byliście, zróbcie to koniecznie, ja byłam już 2 raz, Tyniec+Fronczewski=ubaw do łez :) Chciałam też wstawić zdjęcia przykładowego menu z Lean Out Planu, nadrabiam dzisiaj, każda potrawa pojawi się oddzielnie jako przepis; dołączę też linki tutaj.

Aktywnego czwartku!
Marta

sobota, 10 maja 2014

Ojcze Fitnessu, zgrzeszyłam...

Oj, zdecydowanie. Zgrzeszyłam w tym tygodniu. Fitnessowo.

Juwenalia nie sprzyjają stosowaniu się do zwykłego reżimu żywieniowego ani ćwiczeniowego. W tym tygodniu doszły jeszcze przechodnie problemy zdrowotne, dostawa mebli, Croque Madame w Charlotte , jednej z moich ulubionych miejscówek w stolicy, i tysiąc wymówek na brak treningu gotowych... trening jak dotąd tylko dwukrotnie, i to 2 razy cardio w postaci zumby, zero siłowych. Niedobrze. Wczoraj i piwko, i qurrito (ach, to qurrito!!!), wódeczka, jak to śpiewa Cleo, lepsza niż whisky i giny...niedobrze, bardzo niedobrze.

Była zbrodnia, jest i kara. Odkąd zaczęłam się dobrze jakościowo odżywiać, za każdym razem, gdy idę ze znajomymi "podbić miasto", następnego dnia mój brzuch daje o sobie znać. Czuję się ciężko, czasami nawet mam inne problemy, if you know what i mean. Też tak macie? Co za koszmar. Tak jakby mój organizm krzyczał "nigdy więcej mi tego nie rób!!!" ...

Ale co zrobić. Jesteśmy ludźmi. Nie zamierzam rezygnować ze spotkań ze znajomymi, z wyjść do klubu i dobrej zabawy, w końcu jestem studentką, a to nie będzie trwać wiecznie. Odżywianie i ćwiczenia - sprawa bardzo ważna, ale nie należy zapomnieć o równowadze! Nigdy nie jest idealnie, co więcej, nigdy nie będzie - może poza pojedynczymi dniami idealnymi, o których ostatnio pisałam ;)
Jedyne, co możemy robić, to stale dążyć do celu. Jak to mówią: nie ideał, a progres się liczy. Not the destination, but the journey.

Inna sprawa, o której chciałabym wspomnieć, to wymigiwanie się od ćwiczeń/zdrowego jedzenia bez powodu, a z wymówkami. Jeśli nie masz ochoty ćwiczyć, zastanów się - czy to Twój organizm mówi Ci, że to nie jest dobry dzień na trening, czy może odzywa się Twoje lenistwo. To drugie tępimy!!!

Jutro też jest dzień. Ba, dzisiaj jest też dzień, tyle można zrobić! Trening już zaliczony, tym razem siłowy.
A teraz lecę na koncert :)

Życzę wam wspaniałego weekendu, aktywnego nie tylko fitnessowo, ale i kulturalnie!

Buziaki,
Marta

P.S. Wspomniałam mimochodem o Cleo. Kochani, dzisiaj finał Eurowizji, konkursu, który uważam za absolutną kpinę muzyczną i wspaniały powód do spotkania się ze znajomymi i wyśmiania po kolei wszystkich, no, prawie wszystkich artystów, a w pierwszej kolejności polskiego reprezentanta. ALE NIE DZIŚ! Dzisiaj mamy realną szansę wygrać, należy się nam to po tylu latach kompletnej pustki i beznadziejnych piosenkach wysyłanych na ten "konkurs", wreszcie mamy naprawdę fajny utwór i stojącą za nim koncepcję - co czasem jest nawet ważniejsze. Cokolwiek by o "My Słowianie" nie powiedzieć, wszyscy znają słowa i nikt nie powie, że nie był to hit ostatnich miesięcy ;) na ten jeden dzień porzućmy sceptycyzm, uprzedzenia i zareklamujmy nasze Słowianki europejskim znajomym na FB, insta czy cokolwiek tam macie :)

piątek, 9 maja 2014

OH! -wsianka w dwóch odsłonach

Dzisiaj promocja 2 w 1, czyli jak z jednego przepisu szybciutko zrobić śniadanie i ciasteczka.

Przepis prosty jak budowa cepa, aczkolwiek trzeba mieć 2 przyprawy, bez których cała ta operacja nie ma sensu: kurkuma i kardamon. Zapewniam - nie są drogie, wystarczają na długo i zapewniają wspaniały smak potraw! Od dłuższego czasu marzy mi się wpis o przyprawach, chyba zrobię z tego jakiś cykl...
Plan jest taki: wstajecie, dokonujecie fazy pierwszej, w międzyczasie ubieracie się, jecie owsiankę, faza druga, idziecie się malować i sprawdzić fejsa, a potem zabieracie ciasteczka ze sobą w świat!

Owsianka owsiankowe ciasteczka

Składniki na wszystko:
- 1,5 szklanki płatków owsianych
- 2,5 szklanki wody
- DUŻO bakalii wg uznania: rodzynki, daktyle, morele, orzechy
- przyprawy: cynamon, odrobina kurkumy i kardamonu

Faza I: owsianka
Sparzone wcześniej bakalie wrzucamy do gotującej się wody razem z przyprawami: połówką łyżki cynamonu, szczyptą kurkumy i kardamonu; gotujecie to 10 minut. Potem dodajecie 1 szklankę płatków i gotujecie kolejne 10 minut, co jakiś czas mieszając. Pod koniec można do smaku dodać łyżkę masła klarowanego.

Połowa powstałej owsianki jest do zjedzenia na śniadanko, a połowę odstawiamy do ostudzenia. Jak dla mnie owsianki spokojnie wystarczy na 2 dni.

Faza II: ciasteczka

Do pozostałej owsianki dodajemy pół szklanki płatków owsianych, garść bakalii wedle uznania, łyżkę cynamonu, szczyptę kardamonu, garść siemienia lnianego, można też dodać łyżeczkę imbiru w proszku lub sezam. To wszystko mieszamy i formujemy ciasteczka, warto pokropić sobie palce olejem, żeby masa mniej się lepiła do rąk. Posypujemy wiórkami kokosowymi i pieczemy ok. 25 minut w 180 stopniach, aż się przyrumienią wiórki :)


Takie ciasteczka są świetną alternatywą dla słodkich przekąsek czy śmieciowego jedzenia w kinie lub gdy dopadnie was nagła ochota na słodkie. Z kolei sama owsianka to 100% zdrowia na śniadanie :)

SMACZNEGO!

P.S. Dzisiaj nastąpiła rezygnacja z wieczornej Zumby na rzecz kardio pod sceną na Juwenaliach UW. W końcu każde kardio to dobre kardio, nie? ;)

Buziaki,
Marta

poniedziałek, 5 maja 2014

Aeroboks z samą sobą i leniuchami na damskich treningach

Rzecz dzisiaj krótka, acz treściwa na temat aeroboxingu.
Koleżanka poleciła mi te zajęcia, poza tym od dawna byłam ciekawa "z czym to się je", więc późnym środowym wieczorem zjawiłam się w moim klubie celem przetestowania i późniejszego opisania tychże zajęć na blogu.

Na początku trening wyglądał jak aerobik z elementami boksu, czyli: wymachy, wykopy, ruchy rękoma, planki, a także parę ruchów, które doskonale znałam chociażby od Ewy Ch. Czułam się trochę jak Mulan podczas szkolenia... ale uwalnia się przy tym jakaś dziwna, jeszcze przeze mnie niezrozumiała energia i satysfakcja. I ochota na więcej.
Druga połowa zajęć - intensywne kardio, ćwiczenia funkcjonalne, bieg, czołganie się i tym podobne. W tym momencie ochota na więcej przechodzi natychmiast, jak to ujął instruktor: "oj, jutro będzie bolało". Oj, miał rację.
Na koniec kilka serii na brzuch i rozciąganie. I radość z tego, że się to wszystko jakoś przeżyło i doczołgało do końca.

Powiem tak: zmachałam się jak dzika świnia.

Myślałam, że nie dam rady, że padnę na wznak na środku sali, podczas zajęć przychodziły mi do głowy myśli mordercze względem prowadzącego i "nigdy więcej, nigdy never ever in a thousand years!".
Ale na koniec zajęć pomyślałam: re-we-la-cja. Tego mi było trzeba.
Mięśnie brzucha czułam przez cały następny dzień, a tyłek... przez dwa.

JA CHCĘ JESZCZE RAZ!

"Box" w nazwie najwyraźniej stanowi czynnik odstraszający dziewczyny, które tabunami widzę na zajęciach "damskich" typu ABT, Fatburning czy inny BrzuchUdaPośladki. Są to fantastyczne treningi, na których można dużo zdziałać - ale tylko, jeśli się chce i jeśli człowiek przykłada się do techniki, napina brzuch, robi dobrze squaty, nie omija powtórzeń. Aeroboxing wyciska z ciebie siódme poty nawet wtedy, kiedy robisz najłatwiejszą możliwą wersję danego ćwiczenia, bo opiera się głównie na czasie wykonywania ćwiczenia, nie na powtórzeniach. Nie ma zmiłuj.

Czas na apel. Apel do dziewczyn.
KOBITKI!
Jeśli w Waszych ślicznych główkach pojawiają się następujące myśli:

Nie dam rady.
Trzeba się bić.
Pewnie mnóstwo tam facetów.

to zaprawdę powiadam Wam,
BŁĄD!

Nie bójcie się zajęć, na których macie szansę się zmęczyć! Po to chyba chodzicie na tego typu zajęcia - żeby spalić/wyrzeźbić/schudnąć. Wychodząc z treningu macie wiedzieć, że odwaliłyście kawał dobrej roboty, a nie bez odrobiny wysiłku i kropli potu jak królowe wychodzić z sali. Widzę Was. Widzę, jak przychodzicie na zajęcia, na których nie przykładacie się do powtórzeń, leżycie na matach gapiąc się w sufit, plotkujecie z kumpelą, podczas gdy inni dają z siebie wszystko. Może i pod koniec treningu my wyglądamy jak wyjęte z obrazu Krzyk Muncha (patrz obraz po lewej), ale za kilka treningów okaże się, kto będzie krzyczał ze szczęścia, bo zobaczy efekty ciężkiej pracy, a kto będzie krzyczał i narzekał, że "te całe ćwiczenia nic mu nie dają".

Najważniejsza jest uczciwość wobec samego siebie.
Możecie oszukiwać, kogo chcecie, ale nie siebie. I nie oszukacie waszego centymetra/wagi.

Mierzcie dalej, miejcie ochotę na więcej, nie poddawajcie się.
I nie bójcie się aeroboxingu, zabawa jest przednia!!! :)

Buziaki,
Marta

piątek, 2 maja 2014

Mały shake, a cieszy + geniusz Alvesa i Neymara

Na drugi/czwarty posiłek dnia nie ma nic lepszego niż SHAKE!

Jak widać obok - less is more, ale tylko more or less ;)
Tłumacząc to na język shake'owy - lepiej się nie obżerać, ale sam jogurt to przecież straszna NUDA!

Dzisiejsza poranna edycja shake'a to: 300 ml jogurtu naturalnego, 1 kiwi i szczypta otrębów, a wszystko zmiksowane w blenderze na gładką masę.

Zalety kiwi? 1 kiwi ma:
- więcej witaminy C niż pomarańcza
- tyle potasu co banan
- witaminę A,E,K,B oraz cynk, magnez i miedź-wapń i kwas foliowy, jako jeden z nielicznych owoców
- właściwości zwiększające przyswajalność żelaza
- tylko 90 kalorii!

Nie wiem dlaczego, ale uwielbiam miksować jogurt w blenderze, nawet jeśli dodaję tylko otręby (lepiej nie jeść owoców zbyt późno, a jeśli czwarty posiłek wypada koło 17-18, to już ich nie dodaję i decyduję się na wersję oszczędną). Może to przez to, że jogurt robi się gładki, a na powierzchni pojawiają się urocze bąbelki? Dobra, okej, zwariowałam. Już nic więcej nie mówię.

A przy okazji: patrzcie, jaka słodka jest ta szklanka :)



AKTUALIZACJA: była słodka. Właśnie ją zbiłam. Co za dzień...

+ bonus do dzisiejszego posta:

Dwa dni temu w mediach, szczególnie sportowych, zawrzało po tym, co zrobił Dani Alves. Przy wykonywaniu rzutu rożnego jakiś idiota rzucił w niego bananem. Gwoli wyjaśnienia - oznaczało to demonstrację rasizmu. A co zrobił Alves? Podniósł banana z murawy, a potem go... zjadł. I dokonał całkiem przyzwoitej egzekucji wyżej wymienionego rożnego.

Na takie zachowanie mam jedno słowo.
GENIUSZ.

Kilkanaście minut po zajściu mój przyszły mąż, kochanek i ulubiony piłkarz inny brazylijski piłkarz Neymar wrzucił na Instagrama zdjęcie ze swoim uroczym synkiem, obaj z bananami i tagami #WeAreAllMonkeys i #todossomosmacacos, co rozpoczęło wielką międzynarodową akcję wrzucania podobnych selfies z bananami przez największe gwiazdy futbolu, a potem gwiazdy ogólnie szerokopojęte. Ciekawskich odsyłam tutaj.

Jak się potem okazało, wszystko było dobrze zaplanowaną akcją marketingową wymyśloną przez dwóch wspomnianych panów Alvesa i Neymara w kooperacji z jedną z marketingowych firm. Byłam trochę rozczarowana czytając te doniesienia, ale potem dotarła do mnie pewna rzecz: obaj Brazylijczycy byli prześladowani przez rasistów niejednokrotnie, paru innych piłkarzy miało ochotę rezygnować z gry przez świńskie numery kiboli... więc chyba dobrze, że narzędzia PR i marketingu są wreszcie używane w dobrych celach (przynajmniej jak dotąd, zobaczymy, czy nie wypuszczą zaraz kolekcji kubków, koszulek i kieliszków do jajek z napisem "We are all monkeys"...)! Jako osoba aktywna, a przede wszystkim przeciwna rasizmowi w każdej formie, chiałabym mieć mój mały wkład w tą fantastyczną inicjatywę, stąd po lewej widzicie moje zdjęcie z bananem :) Chyba jeszcze nie było sympatyczniejszej broni w walce z rasizmem niż... banan!

TODOS SOMOS MACACOS!

Buziaki,
Marta


czwartek, 1 maja 2014

Dzień idealny...

...istnieje.
Przeżyłam właśnie takie dwa dni pod rząd!

Posiłek 5 razy dziennie, dużo wody, trening, zero kawy, słodyczy... i 100% satysfakcji.

Nie oszukujmy się - takich dni jest mało. Żyjąc w biegu, przeskakując między kilkoma miejscami dziennie, nie jest to łatwe. Ale w pełni możliwe! :)

Zachęcam Was serdecznie do przeżycia Idealnego Dnia.
Zobaczycie, jak fantastycznie będziecie się czuć nie "oszukując" ani szukając drogi na skróty. Nie ma nic bardziej satysfakcjonującego, niż w pełni wykonany plan. Świadomość, że dzisiejszy dzień był wykorzystany w 100%, nie mając sobie nic do zarzucenia. Tyczy się to wszystkich dziedzin życia, zatem zdrowego odżywiania i fitnessu również jak najbardziej.

Dzisiaj Święto Pracy. Zamierzam je spędzić tak, jak nazwa nakazuje - pracując! Rano trening, po południu pracujemy intelektualnie: Centrum Sztuki Współczesnej, a wieczorem pracuję umysłowo - kiedyś trzeba w końcu zacząć robić testy do certyfikatów językowych :)

Z okazji dzisiejszego święta życzę Wam dużej ilości energii, zapału i zadowolenia z tego, co robicie w życiu.

Buziaki,
Marta

Wyzwanie: DotrzyMAJ!

Wczoraj wreszcie zakończyłam pracę nad moją pracą licencjacką (HURRAAA!) i mogłam skupić się na czymkolwiek innym niż wyżej wspomnianej wybitnie mało wartościowej pisaninie. Przejrzałam swój treningowy kalendarz i podliczyłam dni, w które ćwiczyłam - i w kwietniu, i w marcu doliczyłam się 13 dni treningowych (nie wliczam do tego salsy, które - powiedzmy sobie szczerze, na moim marnym poziomie nie jest wielkim wysiłkiem). To 43% dni. To za mało, zdecydowanie za mało. ZA MAŁO!

(nie powiem, święta miały w tym swój mały udział. Malutki.)

Im mniej ubrań trzeba zakładać na siebie przed wyjściem z domu, tym bardziej uświadamiam sobie, że wakacje i sezon basenowy coraz bliżej! Gwoli lekkiej motywacji rzucam sobie wyzwanie. Chcę ćwiczyć 5 razy w tygodniu, w tym większość poza domem. W praktyce będzie to oznaczać 23 treningi. Odsetek 75%. To lubię! Spodziewajcie się cotygodniowej relacji przy okazji innych notek.



W drugiej połowie maja planuję też tydzień z Cassey i jej Lean Out Mini Meal Plan. Będzie ciężko, ale zżera mnie ciekawość, jakie będą efekty. A może zacznę od tego poniedziałku...?

(Jak już mowa o Cassey i Blogilates, marzy, absolutnie MARZY mi się jej detoksowa butla na wodę! Czy ona nie wygląda po prostu rewelacyjnie? Już dawno wykupiłabym połowę jej sklepu, ale przy tak wysokich opłatach za przesyłkę za granicę jest to po prostu bez sensu, cena wzrasta o połowę...
(widział ktoś gdzieś takie butelki w Polsce?)

DotrzyMAJ ze mną wyzwania! :)

Buziaki,
Marta

wtorek, 29 kwietnia 2014

Katastrofa!

Wiem... od 9 dni żadnego wpisu, zero znaków życia, jednym słowem - nic.
Jest mi z tego powodu bardzo przykro i smutno, bo chciałabym pisać tu tak często, jak się da.
Odpowiedzią na pytanie, które jest wołaniem niemych na pustyni w przypadku tego bloga jest: praca licencjacka.
Termin oddania wypada we środę. 
If you know what I mean.

OBIECUJĘ, że po 30.04 wrócę ze zdwojoną, a tam, zpięcioną siłą!

A tymczasem - lecę do społecznej odpowiedzialności biznesu.

Wrócę i sprawdzę, jak tam trzymacie się po świętach!

Marta

niedziela, 20 kwietnia 2014

Brace yourselves, Wielkanoc is coming! 5 sposobów, jak przytyć tylko troszkę w te święta

W przeciwieństwie do poprzedniego roku mamy pogodę-cud, słoneczko świeci, świat budzi się do życia i inne takie... Jest cudnie!

Przynajmniej na zewnątrz. Ja od 2 dni czuję się trochę jak na froncie wojennym, zaciekle broniąc się przed gigantycznymi porcjami i dokładkami, które z uporem maniaka serwuje nam moja babcia. Szkoda, że przed świętami nie zrobiłam sobie bluzki z napisem "Nie, dziękuję" - przynajmniej stanę się mistrzem asertywności.

To chyba typowe dla ludzi, którzy na co dzień mają ustalony plan żywieniowy - nieważne z jakich względów. Nie zamierzam jednak rezygnować z ulubionych zapiekanych jajek czy arcytrudnego w wykonaniu piernika spod ławy. Złoty środek? Przepis w pięciu krokach poniżej.

1. Wyznawaj zasadę "ŻP" - żreć połowę. Albo ćwierć. Dzięki temu spróbujesz wszystkiego, nie urażając gospodarzy ani nie rezygnując z ulubionych łakoci. Jeśli ktoś bardzo nalega, grzecznie powiedz, że nie masz już siły - zauważyłam, że wspominanie o zdrowym żywieniu na nikogo nie działa i spotyka się z reakcją pt. "oj tam oj tam".

2. Wybieraj zdrowsze alternatywy. Zamiast majonezu polecam tzatziki, zamiast tłustych ciast - na przykład bananowca (skład: banany i galaretka, zdjęcie poniżej) - zdecydowany hit tej Wielkanocy! Z kolei moja kochana ciocia zrobiła absolutnie rewelacyjnego zapiekanego bakłażana z kozim serem, a moja wege-mama - kotlety z fasoli w wersji deluxe. Pycha!


3. Pij dużo wody! Święta nie zwalniają z obowiązku picia dużej ilości wody, a już szczególnie, jeśli chlupniemy sobie coś mocniejszego. Woda pomoże uporać się z olbrzymią (w porównaniu do pozaświątecznego trybu życia) ilością dań i przysmaków, a poza tym zapełni żołądek i może łatwiej będzie uniknąć wsunięcia dodatkowego kawałka ciasta...

4. Ruszaj się, ile wlezie! Do kościoła na piechotkę, między posiłkami spacerki, baw się w berka z rodzeństwem - wszystko, by się nie zasiedzieć przy stole. Najlepiej ruszać się spędzając czas z najbliższymi - rzadko kiedy jest ku temu okazja!

5. Nie stresuj się! Jeśli ruszasz się regularnie i nie pobijesz rekordu w ilości zjedzonych kawałków sernika, to nie ma czego się obawiać. Lepiej skupić się na ważniejszych rzeczach - rodzinie, świątecznej atmosferze... na martwienie się figurą przyjdzie czas później :)

A na koniec pochwalę się moją wielkosobotnią tartą, wyszła wybitnie uroczo i pysznie!


WESOŁYCH ŚWIĄT!

Buziaki,
Marta

środa, 16 kwietnia 2014

Jaglanka z poranka

Wczoraj rano postanowiłam po raz pierwszy samodzielnie zrobić tzw. "jaglankę", czyli kaszę jaglaną z dodatkami. Mama będzie dumna! ;)

Dodałam bakalie, orzechy, miód, mus jabłkowy, kardamon i cynamon. Ważne, żeby jednym z wybranych przez nas składników był wytwór dżemopodobny - daje dobrą konsystencję całej "papce" :) Gdybym miała pod ręką rodzynki, jagody goji, daktyle, figi, to też bym je dorzuciła. Zamiast musu jabłkowego można dodać ulubiony dżem babci (z tym, że wtedy kalorie idą w górę, nie ma zmiłuj)! Można też wrzucić podprażone pestki dyni lub słonecznika, ale osobiście nie lubię, kiedy mi coś chrzęści w jaglance.

Chciałabym też podkreślić istotność kardamonu i cynamonu w tym przepisie. Cynamonu można nie żałować, kardamonu dajemy 1/3 łyżeczki, bo jest dość mocny - przynajmniej mój, bo całkiem niedawno zmielony. Jaglanka pachnie wtedy obłędnie!

Mi jaglanka najbardziej smakuje z łyżką jogurtu. Niby oczywiste, a jednak to napiszę - pamiętajcie, żeby jaglankę jeść na ciepło :) Jaglanka poniżej jest zrobiona z 1 szklanki kaszy (takiej po nutelli. Od razu mówię, że nie moja! Moi współlokatorzy to nutellożercy ;) ). Tak przygotowana jaglanka wystarczyła mi na wczorajsze i dzisiejsze śniadanie.

Sparzone wcześniej morele + orzechy w misce

Do tego kasza jaglana, mus jabłkowy i przyprawy :)
Jaglanka + jogurt = pełnia szczęścia z rana! (nie wygląda to zbyt pięknie z tej perspektywy, ale zapewniam, że jest pysznie!)

Jeśli chodzi o samo gotowanie kaszy jaglanej, to polecam stosować się do opisu na opakowaniu. Zazwyczaj na 1 szklankę kaszy należy dodać 2 szklanki wody (moja mama mówi, że nawet trochę mniej, a z kolei w Internetach zaleca się nawet 2,5!), ale gdy ją wczoraj robiłam, musiałam cały czas dolewać. Kasza gotuje się ok. 15 minut, potem należy ją zestawić nie odkrywając pokrywki i dać jej trochę czasu, żeby "odpoczęła" i wchłonęła wodę. Jeśli podczas gotowania widzicie, że wody jest za mało, warto jest mieć czajnik z gorącą wodą pod ręką, żeby uzupełnić braki.

Lubimy kaszę jaglaną za:
- słodkości z rana
- lekkostrawność
- odkwaszanie organizmu
- wspomaganie pracy jelita grubego
- dostarczanie mnóstwa energii, której potrzebujemy rano
- potas, wapń, żelazo
- białko!


Zdrowo i OM NOM NOM!


Buziaki,
Marta

poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Gdzie się podziały... tamte postanowienia noworoczne...

Kwiecień-plecień - dopiero co się zaczął, a to już połowa! Trzy i pół miesiąca roku anno domini 2014 już za nami. A pamiętacie, co się działo gdzieś na początku stycznia? Istny wysyp noworocznych postanowień.

Co się dzieje z nimi teraz? Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie?

Nie wiem jak Wy, ale ja wiem, gdzie są moje postanowienia. Jestem zwolenniczką teorii, że te kilka zmian, które chcemy wprowadzić w naszym życiu, ma nie tyle funkcję zmuszającą nas do działania niemal wbrew woli, a potem budzącą wyrzuty sumienia gdzieś koło grudnia, a funkcję pobudzania nas do działania i szerokopojętej inspiracji. Na pulpicie figuruje u mnie mały Notatnik, w którym spisałam moje cele na 2014. Skoro zaraz zaproponuję wam wreyfikację Waszych celów już teraz, zamiast czekać do końca roku, to zacznę od siebie i uzewnętrznię zawartość mojej listy z komentarzem :) Na zielono te, które wychodzą, na niebiesko te, które są w trakcie realizacji, a na czerwono te, które niestety jeszcze wymagają mojego efektywniejszego zaangażowania.


Moje postanowienia spisane w Sylwestra:
- certyfikat angielski - chodzę na kurs, odrabiam (lub nie) prace domowe, ale ogólnie zmierza to w dobrym kierunku :)
- certyfikat niemiecki - jak wyżej!
- nowy język - niestety nie mogłam znaleźć pasującego mi terminu z francuskiego, ale liczę, że w wakacje lub od nowego semestru nie będzie z tym problemu
- praktyki w wakacje - jestem w trakcie składania CV
- rozwój osobisty - myślałam o grze na gitarze, ale potem zrodził się pomysł na tego bloga, który traktuję poniekąd jako osobisty rozwój :)
- jedna dobra książka miesięcznie - checked! Jak na razie zgodnie z planem. Przez święta zmęczę Inferno Dana Browna, ale niestety w oryginale czyta się to dość ciężko. Zapewne jak przebrnę przez pierwsze 100 stron, to się rozkręci. A przynajmniej tak mówi moja Ciocia, która mi ten wolumen pożyczyła.
- trening 4-5x w tygodniu- niestety, najwyżej 3-4 razy w tygodniu. Po napisaniu pracy licencjackiej powinno być lepiej!
- Insanity - wydaje mi się, że Insanity musi poczekać do wakacji, ale nadal mam to gdzieś na końcu głowy, mam wielką ochotę wypróbować na sobie metodę Shauna T!
- rozciąganie - i tu wielka porażka. Po każdym treningu rozciągam się, owszem, i już zauważam tego benefity, ale niestety samo "rozciąganie dla rozciągania" nie istnieje w moim kalendarzu treningowym (o którym mówiłam w poprzednim poście). Po kilku dniach regularnego rozciągania pojawił się ból w niegdyś kontuzjowanym na desce kolanie...wydaje mi się, że muszę zasięgnąć fachowej porady w tym zakresie.



Jak widać, nie jest źle! Tym bardziej będę z siebie dumna, jeżeli uda mi się dotrzymać więcej niż 75%.

Myślałam, że poprzez zajęcie się sobą, czy jak to mówi tenerka całej Polski E.Ch: "oświecony egoizm", powrócę do dbania o siebie zarówno w kontekście fizycznym, jak i psychicznym i poczuję się lepiej sama ze sobą. Działa! I jak widać, przyciąga to otoczenie :) 


Chyba nie muszę nikogo przekonywać, że postanowienia mają sens. Sęk twki w tym, żeby...ich dotrzymać (wow, naprawdę? niesamowite). Lepiej obrać sobie mniej ambitne cele, ale na koniec roku mieć dziką satysfakcję z ich realizacji, niż męczyć się z nierealnymi dla nas życzeniami, bo z "postanowieniami" jako takimi nie ma to nic wspólnego. Niektórzy traktują postanowienia jako stworzenie pięknego obrazu samego siebie - nic z tych rzeczy. To tylko wskazuje na fakt braku samoakceptacji i pragnienia nie małych zmian, a kompletnego przeobrażenia się w kogoś, kim  nie jesteśmy i nie będziemy - a przynajmniej nie z dnia na dzień. One step at a time, pomalutku i do celu!

Na koniec w nawiązaniu do tytułu posta i na dobry początek tygodnia, the one, the only: Wojciech Gąssowski! :) 


A co z Waszymi postanowieniami? :)

Buziaki,
Marta 

sobota, 12 kwietnia 2014

5 zdrowych nawyków, które odmienią Twoje życie - albo chociaż Twoje ciało

Dzisiaj święto - dwa wpisy tego samego dnia. Trochę po to, by złagodzić ostatni gorzki wpis o transportowym savoir-vivre, a trochę dlatego, że pojechałam do domu i mam chwilę wytchnienia od ostatnimi czasy szalonego studenckiego życia ;)

Poniżej 5 zdrowych nawyków, które wprowadziłam w przeciągu ostatnich kilku miesięcy i z czystym sumieniem mogę zarekomendować.

1. Woda z rana - nie tylko na kaca
Mam ogromne problemy z dostarczaniem sobie odpowiedniej ilości wody. Od dziecka mało piłam, mama zawsze straszyła mnie piaskiem w nerkach. Aby pomóc sobie w piciu minimum półtora litra wody dziennie, wieczorem przed snem wlewam do szklanki zagotowaną wodę, wyciskam trochę cytryny i stawiam obok łóżka. Dzięki temu rano po wstaniu wystarczy wyciągnąć rękę i się napić. Działa? Działa!
Według mojej inspiracji, najlepszej, cudownej Ani Lewandowskiej, woda z rana pobudza wątrobę i pomaga usunąć toksyny z organizmu. A jeżeli Ania tak mówi, to znaczy, że tak jest. End of story.

2. 5 posiłków!
Do znudzenia, do upadłości, aż wszyscy zrozumieją! 5-6 posiłków! Co 3-4 godziny! Nie podjadać pomiędzy! Ostatni posiłek 2 godziny przed snem, a nie o jakiejś 18 - co za bzdury, aż uszy bolą, ratunku!
Organizm przyzwyczaja się do tego, że jest mu podawane jedzenie regularnie, dzięki czemu nie boi się, że go zagłodzimy i spokojnie spala to, co trzymał na czarną godzinę - czyli tłuszcz! A my nie jesteśmy głodni, nie mamy napadów dzikiej gastrofazy, łatwiej odstawić słodycze, żyć nie umierać! I jeść!




3. Do pracy, na studia, gdziekolwiek piechotą będę szła, aaaa!
Przyznam się, byłam leniem. Strasznym leniem. Od stacji metra z mieszkania dzieli mnie odległość jednej stacji, a jednak przez 2 lata dzień w dzień podjeżdżałam tramwajem...W tym roku staram się tego unikać i teraz takie przejazdy zdarzają się sporadycznie. Plusów jest dużo - nie muszę czekać na "karocę", wciskać się do niej, gdy jest przepełniona - a zazwyczaj jest, a poza tym to zawsze dodatkowy ruch. Minusów nie ma, może tylko, gdy pogoda nie dopisuje. Natomiast czasowo wychodzi dokładnie tak samo, jakbym jechała trajtkiem.
Macie tak samo? Zrezygnujcie z krótkiego podjazdu, albo wysiądźcie trochę wcześniej. Jeśli nie spieszy wam się aż tak bardzo, przejdźcie większy kawałek - szczególnie przydatne, gdy trzeba przemyśleć różne sprawy ;)

4. Seria(l) z hantlami 
Cześć, jestem Marta i jestem nałogowym serialowiczem. Co poradzić. Spędziłam jak dotąd 42,5 dnia na oglądaniu perypetii nastolatków na Manhattanie, wampirów w Luizjanie i Mystic Falls, morderców pracujących w policji, grupy naukowców-nerdów i ich sąsiadki, Sherlocków, czterech przyjaciółek w NY (czekajcie, z Sex and the City wyszło mi 44,5 dnia... tak przy okazji, sprawdźcie swój wynik!). Ale do rzeczy - wyobrażacie sobie, co by było, gdyby przez te 44,5 dnia nie leżeć plackiem przed kompem, tylko wykorzystać je efektywnie i połączyć przyjemne z pożytecznym? Potwierdzono empirycznie przez moją współlokatorkę, że od "Prosto w serce" rzeźbią się ramiona - ale tylko wtedy, gdy przez cały odcinek wywija się hantlami lub butelkami z wodą. Muszę przyznać, że jakoś mi się nawet lepiej ogląda te wszystkie szalone historie robiąc przysiady, brzuszki, planki i pompki na piłce (uwielbiam!) - poza tym leczy to trochę wyrzuty sumienia z tytułu marnowanego czasu. Teoretycznie marnowanego. A co, jak zaatakują nas wampiry? Ja przynajmniej wiem, że trzeba się schować w domu i nikogo nie zapraszać do środka. I nie dać się zauroczyć. Ha.

5. Zapisuj swoje postępy
Ćwiczysz jak wariat, robisz co możesz...a może tylko tak Ci się zdaje? Nie ma lepszego sposobu niż prowadzenie zapisu swoich aktywności. Zapisuj, kiedy ćwiczyłeś, co i przez ile czasu, a weryfikacja Twojego zaangażowania stanie się bardzo prosta i wszystko będzie widać czarno na białym.
Zawiesiłam na ścianie mały kalendarz z malowniczymi greckimi pejzażami, który idealnie się do tego nadaje i muszę przyznać, że gdy patrzę na jego 2-miesięczną zawartość, to wypełnia mnie dumna i motywacja do dalszej pracy (to jeden z moich osobistych motywatorów, tak w nawiązaniu do wpisu o motywacji sprzed tygodnia). Przykład z życia - we czwartek miałam kryzys porannego wstawania i już miałam nie pojawić się na porannym lataniu ze sztangami, ale gdy zobaczyłam, że jak dotąd od 1,5 miesiąca nie opuściłam ani jednego czwartkowego treningu... wyskoczyłam z łóżka jakby mnie poraziło ;) A zatem - kalendarz i długopis w dłoń!

Macie własne zdrowe patenty?
Marta

Transportowy savoir-vivre

Z góry uczciwie ostrzegam - ten wpis nie będzie dotyczył zdrowego odżywiania czy ćwiczeń, za to ma dużo wspólnego ze zdrowym stylem życia, a poprzez słowo "zdrowy" mam na myśli zdrowy dla naszego otoczenia.

Jako studentka przyjezdna, czy jak kto woli "warszawski słoik" (przy okazji odsyłam TU!), jestem zmuszona podróżować często i gęsto na trasie dom - warszawskie Śródmieście. Jestem zwolenniczką i fanką pociągów (nie mylić z polskim PKP. ich fanką na pewno nie jestem), więc kiedy tylko mogę, wybieram miejsce przy oknie poza godzinami oblężenia, wyciągam książkę/gazetę/notatki i 2,5 godziny mijają jak z bicza strzelił.

No cóż... chyba, że obok mnie siądzie tzw. "plotkara".
2,5 godziny paplania przez telefon o "Ziucie, która nie wystawiła jeszcze kwiatków za okno, już przecież najwyższa pora, a taka z niej niby znawczyni tematu". O "wnusiu, który wcale nie chce cycusia synowej, jak się mu podtyka i jest wielki problem". O "Helence, która znalazła sobie nowego absztyfikanta, a przecież nie minął jeszcze rok, odkąd jej mąż Mieczysław umarł". Fantastycznie, bardzo się cieszę/smucę/oburzam, ale wiesz...naprawdę nikogo to nie obchodzi. Trzeba było się z tą swoją psiapsiółą od ploteczek spotkać osobiście i wtedy obgadać całe osiedle...a nie w pociągu, z 7 innymi ludźmi, którzy są zmuszeni wysłuchiwać tych "wielkich skandali".

FYI - zdecydowanie nie jestem "bitter and alone"!
Jeszcze "ciekawiej" robi się, kiedy tuż naprzeciwko mnie siada Ona i On. Promieniują świeżym uczuciem, a wokół nich unosi się lekka mgiełka z brokatowego zauroczenia i hasających jednorożców pożądania. Nie ma mowy o tym, żeby przestali trzymać się za ręce choć przez chwilę albo (jakby im było mało słodkości) zrezygnowali z "dziubasków" i "misiaczków". Rozumiem, jak to mówią "been there, done that", nie mam nic przeciwko, cudownie - w końcu przyrost naturalny sam się nie poprawi... ale przepraszam serdecznie, krew mnie zalewa (a raczej te wszystkie hasające jednorożce), kiedy ta wyżej wymieniona dwójka zaczyna intensywnie sprawdzać nawzajem swój stan uzębienia i wymieniać ślinę. I robi to tak, że nawet mając The Black Keys ustawionych na maksimum głośności nie jestem w stanie zagłuszyć tego charakterystycznego mlaskania.

Trzeci typ podróżnika, na którego miałam nieprzyjemność natknąć się niejednokrotnie, to tzw. "macho". Każdy pasażer ma swoje miejsce skrupulatnie przydzielone przez system biletowy PKP - do niektórych to jednak nie dociera. Pociąg zatrzymuje się na kolejnych stacjach, pasażerowie wchodzą i wychodzą, wchodzi ON. Od razu to widać, bo buja się na boki jak kaczka i udaje, że musi wejść bokiem do przedziału, bo inaczej jego bary by się nie zmieściły. Siada obok mnie, a może powinnam powiedzieć - rozwala się na fotelu obok mnie, rozstawia kolana tak, że szerzej się nie da, łokcie wypycha na boki, a ja przytulam się do zimnego okna, bo kawałek uda i łokieć Pana macho zajął lwią część mojego siedzenia.  
Wiem, że panowie są więksi, ale to nie usprawiedliwia takiego zachowania. Jeśli on jest większy, to czy to oznacza, że jemu ma być wygodnie, a ja mam wciskać się w okno? Wielkie dzięki za taką logikę, panie Macho. Fajnie, że ci się bary rozrastają od tych wielogodzinnych sesji w siłowni, ale skoro inna pasażerka o korpulentnych kształtach jest w stanie zmieścić się w swoim fotelu, to ty też. To z kolei przypomniało mi o niemałej dyskusji w Stanach o tym, czy otyli powinni płacić więcej za miejsce w samolocie.

Że też nie wspomnę o grupach puszczających muzykę z telefonów. Jestem przeszczęśliwa, że tak wam się podoba ambitna polska muzyka XXI wieku...ale chyba muszę wam pokazać przydatny wynalazek, którym są słuchawki. Takie na uszy. Nie? Ech. Szkoda.

Ale nie tylko "słoiki" mają do czynienia z tymi gwiazdami publicznych środków komunikacji. Zasadniczo każdy, kto podróżuje przynajmniej kilka razy w tygodniu autobusem, tramwajem, trolejbusem, metrem, czym tam chce, zna ten stan, kiedy staje się (bardzo niechcący) świadkiem irytujących rozmów lub takiego czy innego zachowania.
Czy naprawdę tak trudno jest niektórym ludziom wysilić się i postawić w sytuacji drugiego człowieka? 
Na szczęście nie, bo sytuacje opisane powyżej nie zdarzają się co dzień.

Pierzmy swoje brudy (i jednorożce!) w najlepszej pralni na świecie - domu. Albo samochodzie. Albo sypialni (broń Boże nie toalety w pociągach!). Albo tam, gdzie cała reszta świata nie musi nas słuchać. A jeśli naprawdę sprawa nie może zaczekać...chociaż wyjdźmy z przedziału na korytarz i nie drzyjmy się tak, że aż nas maszynista słyszy.
Bądźmy dobrzy dla siebie nawzajem.
Dziękuję i pozdrawiam wszystkie słoiki - towarzyszy niedoli! :)
Marta