wtorek, 29 kwietnia 2014

Katastrofa!

Wiem... od 9 dni żadnego wpisu, zero znaków życia, jednym słowem - nic.
Jest mi z tego powodu bardzo przykro i smutno, bo chciałabym pisać tu tak często, jak się da.
Odpowiedzią na pytanie, które jest wołaniem niemych na pustyni w przypadku tego bloga jest: praca licencjacka.
Termin oddania wypada we środę. 
If you know what I mean.

OBIECUJĘ, że po 30.04 wrócę ze zdwojoną, a tam, zpięcioną siłą!

A tymczasem - lecę do społecznej odpowiedzialności biznesu.

Wrócę i sprawdzę, jak tam trzymacie się po świętach!

Marta

niedziela, 20 kwietnia 2014

Brace yourselves, Wielkanoc is coming! 5 sposobów, jak przytyć tylko troszkę w te święta

W przeciwieństwie do poprzedniego roku mamy pogodę-cud, słoneczko świeci, świat budzi się do życia i inne takie... Jest cudnie!

Przynajmniej na zewnątrz. Ja od 2 dni czuję się trochę jak na froncie wojennym, zaciekle broniąc się przed gigantycznymi porcjami i dokładkami, które z uporem maniaka serwuje nam moja babcia. Szkoda, że przed świętami nie zrobiłam sobie bluzki z napisem "Nie, dziękuję" - przynajmniej stanę się mistrzem asertywności.

To chyba typowe dla ludzi, którzy na co dzień mają ustalony plan żywieniowy - nieważne z jakich względów. Nie zamierzam jednak rezygnować z ulubionych zapiekanych jajek czy arcytrudnego w wykonaniu piernika spod ławy. Złoty środek? Przepis w pięciu krokach poniżej.

1. Wyznawaj zasadę "ŻP" - żreć połowę. Albo ćwierć. Dzięki temu spróbujesz wszystkiego, nie urażając gospodarzy ani nie rezygnując z ulubionych łakoci. Jeśli ktoś bardzo nalega, grzecznie powiedz, że nie masz już siły - zauważyłam, że wspominanie o zdrowym żywieniu na nikogo nie działa i spotyka się z reakcją pt. "oj tam oj tam".

2. Wybieraj zdrowsze alternatywy. Zamiast majonezu polecam tzatziki, zamiast tłustych ciast - na przykład bananowca (skład: banany i galaretka, zdjęcie poniżej) - zdecydowany hit tej Wielkanocy! Z kolei moja kochana ciocia zrobiła absolutnie rewelacyjnego zapiekanego bakłażana z kozim serem, a moja wege-mama - kotlety z fasoli w wersji deluxe. Pycha!


3. Pij dużo wody! Święta nie zwalniają z obowiązku picia dużej ilości wody, a już szczególnie, jeśli chlupniemy sobie coś mocniejszego. Woda pomoże uporać się z olbrzymią (w porównaniu do pozaświątecznego trybu życia) ilością dań i przysmaków, a poza tym zapełni żołądek i może łatwiej będzie uniknąć wsunięcia dodatkowego kawałka ciasta...

4. Ruszaj się, ile wlezie! Do kościoła na piechotkę, między posiłkami spacerki, baw się w berka z rodzeństwem - wszystko, by się nie zasiedzieć przy stole. Najlepiej ruszać się spędzając czas z najbliższymi - rzadko kiedy jest ku temu okazja!

5. Nie stresuj się! Jeśli ruszasz się regularnie i nie pobijesz rekordu w ilości zjedzonych kawałków sernika, to nie ma czego się obawiać. Lepiej skupić się na ważniejszych rzeczach - rodzinie, świątecznej atmosferze... na martwienie się figurą przyjdzie czas później :)

A na koniec pochwalę się moją wielkosobotnią tartą, wyszła wybitnie uroczo i pysznie!


WESOŁYCH ŚWIĄT!

Buziaki,
Marta

środa, 16 kwietnia 2014

Jaglanka z poranka

Wczoraj rano postanowiłam po raz pierwszy samodzielnie zrobić tzw. "jaglankę", czyli kaszę jaglaną z dodatkami. Mama będzie dumna! ;)

Dodałam bakalie, orzechy, miód, mus jabłkowy, kardamon i cynamon. Ważne, żeby jednym z wybranych przez nas składników był wytwór dżemopodobny - daje dobrą konsystencję całej "papce" :) Gdybym miała pod ręką rodzynki, jagody goji, daktyle, figi, to też bym je dorzuciła. Zamiast musu jabłkowego można dodać ulubiony dżem babci (z tym, że wtedy kalorie idą w górę, nie ma zmiłuj)! Można też wrzucić podprażone pestki dyni lub słonecznika, ale osobiście nie lubię, kiedy mi coś chrzęści w jaglance.

Chciałabym też podkreślić istotność kardamonu i cynamonu w tym przepisie. Cynamonu można nie żałować, kardamonu dajemy 1/3 łyżeczki, bo jest dość mocny - przynajmniej mój, bo całkiem niedawno zmielony. Jaglanka pachnie wtedy obłędnie!

Mi jaglanka najbardziej smakuje z łyżką jogurtu. Niby oczywiste, a jednak to napiszę - pamiętajcie, żeby jaglankę jeść na ciepło :) Jaglanka poniżej jest zrobiona z 1 szklanki kaszy (takiej po nutelli. Od razu mówię, że nie moja! Moi współlokatorzy to nutellożercy ;) ). Tak przygotowana jaglanka wystarczyła mi na wczorajsze i dzisiejsze śniadanie.

Sparzone wcześniej morele + orzechy w misce

Do tego kasza jaglana, mus jabłkowy i przyprawy :)
Jaglanka + jogurt = pełnia szczęścia z rana! (nie wygląda to zbyt pięknie z tej perspektywy, ale zapewniam, że jest pysznie!)

Jeśli chodzi o samo gotowanie kaszy jaglanej, to polecam stosować się do opisu na opakowaniu. Zazwyczaj na 1 szklankę kaszy należy dodać 2 szklanki wody (moja mama mówi, że nawet trochę mniej, a z kolei w Internetach zaleca się nawet 2,5!), ale gdy ją wczoraj robiłam, musiałam cały czas dolewać. Kasza gotuje się ok. 15 minut, potem należy ją zestawić nie odkrywając pokrywki i dać jej trochę czasu, żeby "odpoczęła" i wchłonęła wodę. Jeśli podczas gotowania widzicie, że wody jest za mało, warto jest mieć czajnik z gorącą wodą pod ręką, żeby uzupełnić braki.

Lubimy kaszę jaglaną za:
- słodkości z rana
- lekkostrawność
- odkwaszanie organizmu
- wspomaganie pracy jelita grubego
- dostarczanie mnóstwa energii, której potrzebujemy rano
- potas, wapń, żelazo
- białko!


Zdrowo i OM NOM NOM!


Buziaki,
Marta

poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Gdzie się podziały... tamte postanowienia noworoczne...

Kwiecień-plecień - dopiero co się zaczął, a to już połowa! Trzy i pół miesiąca roku anno domini 2014 już za nami. A pamiętacie, co się działo gdzieś na początku stycznia? Istny wysyp noworocznych postanowień.

Co się dzieje z nimi teraz? Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie?

Nie wiem jak Wy, ale ja wiem, gdzie są moje postanowienia. Jestem zwolenniczką teorii, że te kilka zmian, które chcemy wprowadzić w naszym życiu, ma nie tyle funkcję zmuszającą nas do działania niemal wbrew woli, a potem budzącą wyrzuty sumienia gdzieś koło grudnia, a funkcję pobudzania nas do działania i szerokopojętej inspiracji. Na pulpicie figuruje u mnie mały Notatnik, w którym spisałam moje cele na 2014. Skoro zaraz zaproponuję wam wreyfikację Waszych celów już teraz, zamiast czekać do końca roku, to zacznę od siebie i uzewnętrznię zawartość mojej listy z komentarzem :) Na zielono te, które wychodzą, na niebiesko te, które są w trakcie realizacji, a na czerwono te, które niestety jeszcze wymagają mojego efektywniejszego zaangażowania.


Moje postanowienia spisane w Sylwestra:
- certyfikat angielski - chodzę na kurs, odrabiam (lub nie) prace domowe, ale ogólnie zmierza to w dobrym kierunku :)
- certyfikat niemiecki - jak wyżej!
- nowy język - niestety nie mogłam znaleźć pasującego mi terminu z francuskiego, ale liczę, że w wakacje lub od nowego semestru nie będzie z tym problemu
- praktyki w wakacje - jestem w trakcie składania CV
- rozwój osobisty - myślałam o grze na gitarze, ale potem zrodził się pomysł na tego bloga, który traktuję poniekąd jako osobisty rozwój :)
- jedna dobra książka miesięcznie - checked! Jak na razie zgodnie z planem. Przez święta zmęczę Inferno Dana Browna, ale niestety w oryginale czyta się to dość ciężko. Zapewne jak przebrnę przez pierwsze 100 stron, to się rozkręci. A przynajmniej tak mówi moja Ciocia, która mi ten wolumen pożyczyła.
- trening 4-5x w tygodniu- niestety, najwyżej 3-4 razy w tygodniu. Po napisaniu pracy licencjackiej powinno być lepiej!
- Insanity - wydaje mi się, że Insanity musi poczekać do wakacji, ale nadal mam to gdzieś na końcu głowy, mam wielką ochotę wypróbować na sobie metodę Shauna T!
- rozciąganie - i tu wielka porażka. Po każdym treningu rozciągam się, owszem, i już zauważam tego benefity, ale niestety samo "rozciąganie dla rozciągania" nie istnieje w moim kalendarzu treningowym (o którym mówiłam w poprzednim poście). Po kilku dniach regularnego rozciągania pojawił się ból w niegdyś kontuzjowanym na desce kolanie...wydaje mi się, że muszę zasięgnąć fachowej porady w tym zakresie.



Jak widać, nie jest źle! Tym bardziej będę z siebie dumna, jeżeli uda mi się dotrzymać więcej niż 75%.

Myślałam, że poprzez zajęcie się sobą, czy jak to mówi tenerka całej Polski E.Ch: "oświecony egoizm", powrócę do dbania o siebie zarówno w kontekście fizycznym, jak i psychicznym i poczuję się lepiej sama ze sobą. Działa! I jak widać, przyciąga to otoczenie :) 


Chyba nie muszę nikogo przekonywać, że postanowienia mają sens. Sęk twki w tym, żeby...ich dotrzymać (wow, naprawdę? niesamowite). Lepiej obrać sobie mniej ambitne cele, ale na koniec roku mieć dziką satysfakcję z ich realizacji, niż męczyć się z nierealnymi dla nas życzeniami, bo z "postanowieniami" jako takimi nie ma to nic wspólnego. Niektórzy traktują postanowienia jako stworzenie pięknego obrazu samego siebie - nic z tych rzeczy. To tylko wskazuje na fakt braku samoakceptacji i pragnienia nie małych zmian, a kompletnego przeobrażenia się w kogoś, kim  nie jesteśmy i nie będziemy - a przynajmniej nie z dnia na dzień. One step at a time, pomalutku i do celu!

Na koniec w nawiązaniu do tytułu posta i na dobry początek tygodnia, the one, the only: Wojciech Gąssowski! :) 


A co z Waszymi postanowieniami? :)

Buziaki,
Marta 

sobota, 12 kwietnia 2014

5 zdrowych nawyków, które odmienią Twoje życie - albo chociaż Twoje ciało

Dzisiaj święto - dwa wpisy tego samego dnia. Trochę po to, by złagodzić ostatni gorzki wpis o transportowym savoir-vivre, a trochę dlatego, że pojechałam do domu i mam chwilę wytchnienia od ostatnimi czasy szalonego studenckiego życia ;)

Poniżej 5 zdrowych nawyków, które wprowadziłam w przeciągu ostatnich kilku miesięcy i z czystym sumieniem mogę zarekomendować.

1. Woda z rana - nie tylko na kaca
Mam ogromne problemy z dostarczaniem sobie odpowiedniej ilości wody. Od dziecka mało piłam, mama zawsze straszyła mnie piaskiem w nerkach. Aby pomóc sobie w piciu minimum półtora litra wody dziennie, wieczorem przed snem wlewam do szklanki zagotowaną wodę, wyciskam trochę cytryny i stawiam obok łóżka. Dzięki temu rano po wstaniu wystarczy wyciągnąć rękę i się napić. Działa? Działa!
Według mojej inspiracji, najlepszej, cudownej Ani Lewandowskiej, woda z rana pobudza wątrobę i pomaga usunąć toksyny z organizmu. A jeżeli Ania tak mówi, to znaczy, że tak jest. End of story.

2. 5 posiłków!
Do znudzenia, do upadłości, aż wszyscy zrozumieją! 5-6 posiłków! Co 3-4 godziny! Nie podjadać pomiędzy! Ostatni posiłek 2 godziny przed snem, a nie o jakiejś 18 - co za bzdury, aż uszy bolą, ratunku!
Organizm przyzwyczaja się do tego, że jest mu podawane jedzenie regularnie, dzięki czemu nie boi się, że go zagłodzimy i spokojnie spala to, co trzymał na czarną godzinę - czyli tłuszcz! A my nie jesteśmy głodni, nie mamy napadów dzikiej gastrofazy, łatwiej odstawić słodycze, żyć nie umierać! I jeść!




3. Do pracy, na studia, gdziekolwiek piechotą będę szła, aaaa!
Przyznam się, byłam leniem. Strasznym leniem. Od stacji metra z mieszkania dzieli mnie odległość jednej stacji, a jednak przez 2 lata dzień w dzień podjeżdżałam tramwajem...W tym roku staram się tego unikać i teraz takie przejazdy zdarzają się sporadycznie. Plusów jest dużo - nie muszę czekać na "karocę", wciskać się do niej, gdy jest przepełniona - a zazwyczaj jest, a poza tym to zawsze dodatkowy ruch. Minusów nie ma, może tylko, gdy pogoda nie dopisuje. Natomiast czasowo wychodzi dokładnie tak samo, jakbym jechała trajtkiem.
Macie tak samo? Zrezygnujcie z krótkiego podjazdu, albo wysiądźcie trochę wcześniej. Jeśli nie spieszy wam się aż tak bardzo, przejdźcie większy kawałek - szczególnie przydatne, gdy trzeba przemyśleć różne sprawy ;)

4. Seria(l) z hantlami 
Cześć, jestem Marta i jestem nałogowym serialowiczem. Co poradzić. Spędziłam jak dotąd 42,5 dnia na oglądaniu perypetii nastolatków na Manhattanie, wampirów w Luizjanie i Mystic Falls, morderców pracujących w policji, grupy naukowców-nerdów i ich sąsiadki, Sherlocków, czterech przyjaciółek w NY (czekajcie, z Sex and the City wyszło mi 44,5 dnia... tak przy okazji, sprawdźcie swój wynik!). Ale do rzeczy - wyobrażacie sobie, co by było, gdyby przez te 44,5 dnia nie leżeć plackiem przed kompem, tylko wykorzystać je efektywnie i połączyć przyjemne z pożytecznym? Potwierdzono empirycznie przez moją współlokatorkę, że od "Prosto w serce" rzeźbią się ramiona - ale tylko wtedy, gdy przez cały odcinek wywija się hantlami lub butelkami z wodą. Muszę przyznać, że jakoś mi się nawet lepiej ogląda te wszystkie szalone historie robiąc przysiady, brzuszki, planki i pompki na piłce (uwielbiam!) - poza tym leczy to trochę wyrzuty sumienia z tytułu marnowanego czasu. Teoretycznie marnowanego. A co, jak zaatakują nas wampiry? Ja przynajmniej wiem, że trzeba się schować w domu i nikogo nie zapraszać do środka. I nie dać się zauroczyć. Ha.

5. Zapisuj swoje postępy
Ćwiczysz jak wariat, robisz co możesz...a może tylko tak Ci się zdaje? Nie ma lepszego sposobu niż prowadzenie zapisu swoich aktywności. Zapisuj, kiedy ćwiczyłeś, co i przez ile czasu, a weryfikacja Twojego zaangażowania stanie się bardzo prosta i wszystko będzie widać czarno na białym.
Zawiesiłam na ścianie mały kalendarz z malowniczymi greckimi pejzażami, który idealnie się do tego nadaje i muszę przyznać, że gdy patrzę na jego 2-miesięczną zawartość, to wypełnia mnie dumna i motywacja do dalszej pracy (to jeden z moich osobistych motywatorów, tak w nawiązaniu do wpisu o motywacji sprzed tygodnia). Przykład z życia - we czwartek miałam kryzys porannego wstawania i już miałam nie pojawić się na porannym lataniu ze sztangami, ale gdy zobaczyłam, że jak dotąd od 1,5 miesiąca nie opuściłam ani jednego czwartkowego treningu... wyskoczyłam z łóżka jakby mnie poraziło ;) A zatem - kalendarz i długopis w dłoń!

Macie własne zdrowe patenty?
Marta

Transportowy savoir-vivre

Z góry uczciwie ostrzegam - ten wpis nie będzie dotyczył zdrowego odżywiania czy ćwiczeń, za to ma dużo wspólnego ze zdrowym stylem życia, a poprzez słowo "zdrowy" mam na myśli zdrowy dla naszego otoczenia.

Jako studentka przyjezdna, czy jak kto woli "warszawski słoik" (przy okazji odsyłam TU!), jestem zmuszona podróżować często i gęsto na trasie dom - warszawskie Śródmieście. Jestem zwolenniczką i fanką pociągów (nie mylić z polskim PKP. ich fanką na pewno nie jestem), więc kiedy tylko mogę, wybieram miejsce przy oknie poza godzinami oblężenia, wyciągam książkę/gazetę/notatki i 2,5 godziny mijają jak z bicza strzelił.

No cóż... chyba, że obok mnie siądzie tzw. "plotkara".
2,5 godziny paplania przez telefon o "Ziucie, która nie wystawiła jeszcze kwiatków za okno, już przecież najwyższa pora, a taka z niej niby znawczyni tematu". O "wnusiu, który wcale nie chce cycusia synowej, jak się mu podtyka i jest wielki problem". O "Helence, która znalazła sobie nowego absztyfikanta, a przecież nie minął jeszcze rok, odkąd jej mąż Mieczysław umarł". Fantastycznie, bardzo się cieszę/smucę/oburzam, ale wiesz...naprawdę nikogo to nie obchodzi. Trzeba było się z tą swoją psiapsiółą od ploteczek spotkać osobiście i wtedy obgadać całe osiedle...a nie w pociągu, z 7 innymi ludźmi, którzy są zmuszeni wysłuchiwać tych "wielkich skandali".

FYI - zdecydowanie nie jestem "bitter and alone"!
Jeszcze "ciekawiej" robi się, kiedy tuż naprzeciwko mnie siada Ona i On. Promieniują świeżym uczuciem, a wokół nich unosi się lekka mgiełka z brokatowego zauroczenia i hasających jednorożców pożądania. Nie ma mowy o tym, żeby przestali trzymać się za ręce choć przez chwilę albo (jakby im było mało słodkości) zrezygnowali z "dziubasków" i "misiaczków". Rozumiem, jak to mówią "been there, done that", nie mam nic przeciwko, cudownie - w końcu przyrost naturalny sam się nie poprawi... ale przepraszam serdecznie, krew mnie zalewa (a raczej te wszystkie hasające jednorożce), kiedy ta wyżej wymieniona dwójka zaczyna intensywnie sprawdzać nawzajem swój stan uzębienia i wymieniać ślinę. I robi to tak, że nawet mając The Black Keys ustawionych na maksimum głośności nie jestem w stanie zagłuszyć tego charakterystycznego mlaskania.

Trzeci typ podróżnika, na którego miałam nieprzyjemność natknąć się niejednokrotnie, to tzw. "macho". Każdy pasażer ma swoje miejsce skrupulatnie przydzielone przez system biletowy PKP - do niektórych to jednak nie dociera. Pociąg zatrzymuje się na kolejnych stacjach, pasażerowie wchodzą i wychodzą, wchodzi ON. Od razu to widać, bo buja się na boki jak kaczka i udaje, że musi wejść bokiem do przedziału, bo inaczej jego bary by się nie zmieściły. Siada obok mnie, a może powinnam powiedzieć - rozwala się na fotelu obok mnie, rozstawia kolana tak, że szerzej się nie da, łokcie wypycha na boki, a ja przytulam się do zimnego okna, bo kawałek uda i łokieć Pana macho zajął lwią część mojego siedzenia.  
Wiem, że panowie są więksi, ale to nie usprawiedliwia takiego zachowania. Jeśli on jest większy, to czy to oznacza, że jemu ma być wygodnie, a ja mam wciskać się w okno? Wielkie dzięki za taką logikę, panie Macho. Fajnie, że ci się bary rozrastają od tych wielogodzinnych sesji w siłowni, ale skoro inna pasażerka o korpulentnych kształtach jest w stanie zmieścić się w swoim fotelu, to ty też. To z kolei przypomniało mi o niemałej dyskusji w Stanach o tym, czy otyli powinni płacić więcej za miejsce w samolocie.

Że też nie wspomnę o grupach puszczających muzykę z telefonów. Jestem przeszczęśliwa, że tak wam się podoba ambitna polska muzyka XXI wieku...ale chyba muszę wam pokazać przydatny wynalazek, którym są słuchawki. Takie na uszy. Nie? Ech. Szkoda.

Ale nie tylko "słoiki" mają do czynienia z tymi gwiazdami publicznych środków komunikacji. Zasadniczo każdy, kto podróżuje przynajmniej kilka razy w tygodniu autobusem, tramwajem, trolejbusem, metrem, czym tam chce, zna ten stan, kiedy staje się (bardzo niechcący) świadkiem irytujących rozmów lub takiego czy innego zachowania.
Czy naprawdę tak trudno jest niektórym ludziom wysilić się i postawić w sytuacji drugiego człowieka? 
Na szczęście nie, bo sytuacje opisane powyżej nie zdarzają się co dzień.

Pierzmy swoje brudy (i jednorożce!) w najlepszej pralni na świecie - domu. Albo samochodzie. Albo sypialni (broń Boże nie toalety w pociągach!). Albo tam, gdzie cała reszta świata nie musi nas słuchać. A jeśli naprawdę sprawa nie może zaczekać...chociaż wyjdźmy z przedziału na korytarz i nie drzyjmy się tak, że aż nas maszynista słyszy.
Bądźmy dobrzy dla siebie nawzajem.
Dziękuję i pozdrawiam wszystkie słoiki - towarzyszy niedoli! :)
Marta

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Każda motywacja = dobra motywacja?

Dlaczego codziennie rano wstajesz o szóstej rano i idziesz biegać?
Dlaczego kupujesz karnety miesiąc w miesiąc i męczysz się na siłowni?
Dlaczego jesz 5x dziennie i dbasz o jakość żywienia?

Jaką masz MOTYWACJĘ?

Chciałabym poświęcić parę chwil temu kluczowemu zagadnieniu. Powodów, dla których dbamy o siebie, czy to żywieniem, czy to ćwiczeniami, jest mniej więcej tyle, ile ćwiczących ludzi.

Ostatnio byłam świadkiem rozmowy dwóch licealistek.
- "Ten Maciek z 2d jest super, ale muszę schudnąć... powiedział mi, że jestem fajna, ale on nie umawia się z grubasami."
Odpowiedź koleżanki:
- "Wspaniale! Jeśli istnieje jakikolwiek na świecie powód, który sprawia, że ćwiczysz i dajesz z siebie wszystko, to ekstra!"

Mhm.

Przypadek przerysowany, ale prawdziwy. Ile z Was, Dziewczynki, odchudza się, bo liczycie na to, że chłopak/mąż/narzeczony będzie na Was częściej spoglądał? Ile z Was, Chłopcy, daje z siebie wszystko, byle być zauważonym? A może ćwiczycie, bo boicie się odrzucenia świata zawładniętego kultem modelek-kościotrupów i Photoshopa?

Motywacja musi być. Coś musi nas pchać. Unikajmy takiego paliwa do naszych działań, które jest zwyczajnie niezdrowe - nie dla ciała, a dla naszej psychiki. Rzutuje na wytrzymałość w postanowieniach i na to, jak radzimy sobie w chwilach słabości. A na to nie ma lepszego remedium, niż...dobra motywacja.

Ćwiczmy, żeby być silniejsi, szybsi, sprawniejsi! By lepiej czuć się we własnym ciele! Po to, by na starość dalej dawać czadu i podbijać świat, zamiast dać się złamać przez szarą rzeczywistość, poznawać nowych ludzi, miejsca. Dążmy do postępów, nie perfekcji! Ćwiczmy, bo ruch to przyjemność!!!

Chciałabym, żeby każdy z Was - niezależnie od tego, czy trenujecie hardo się 5x w tygodniu, czy właśnie się wahacie, czy to aby na pewno Wam nie zaszkodzi - był przekonany o sensie swojej motywacji. Samo jej istnienie to jeszcze za mało, żeby po dwóch tygodniach wielki plan nie spalił na panewce, a szalony entuzjazm nie zmienił się w słomiany zapał. Z czasem ćwiczenia stają się celem i motywacją samą w sobie!

Zbudujmy własną, zdrową motywację.



Mówię jak jest! Marta

P.S. Opowiem o swoich motywacjach, jeśli kiedykolwiek pojawi się tu jakiś komentarz ;) (prawdziwy!)

wtorek, 1 kwietnia 2014

Rewolucja, rewelacja, koniec ćwiczeń i to wszystko dzięki Cassey Ho!

Wspominałam na tej stronie niejednokrotnie o mojej fitnessowej inspiracji, wspaniałej trenerce Cassey Ho. To ona jest odpowiedzialna za absolutną rewolucję w dziedzinie fitness! Uwaga, nadchodzi... The Clean Sponge!
Wystarczy przetrzeć jedzenie 3 razy, żeby pozbyć się wszystkich kalorii, węglowodanów i tłuszczu z każdego posiłku! Czy to nie proste?

KONIEC czasochłonnego gotowania!
KONIEC męczenia się na siłowni!
KONIEC rezygnowania z ukochanej pizzy!

Teraz wreszcie możemy całymi dniami obżerać się smażonymi w głębokim tłuszczu kurczakami w panierce i burgerami z dodatkową porcją frytek!

A jeśli zamówicie The Clean Sponge w przeciągu godziny, możecie wygrać randkę z Pierrem - jego 2-tygodniowa, niesamowita transformacja poniżej:

Zamawiajcie na stronie http://thecleansponge.com/ !




Och. To najlepszy primaaprilisowy żart, jaki widziałam. CASSEY jest obłędna!

P.S. Spodnie sprawdziły się fantastycznie. Polecam sportową kolekcję H&M!

Buziaki,
Marta